Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Pozwalała mi się z nimi bawić, a czasem nawet przy-
prowadzać ich do domu. Podawała im sok i ciasteczka, które
jedli z zakłopotaniem, siedząc na brzegach krzeseł lśniących
od politury. Po ich wyjściu kazała mi jednak myć — twarz,
ręce, nogi, wszystko — raz po raz, jakby chciała się upewnić,
że wszelkie ślady po nich zostaną usunięte. Siadała ze mną przy
stole w jadalni, kiedy odrabiałem lekcje, a gdy podnosiłem
wzrok, widziałem taki wyraz jej twarzy, taką pełną przejęcia,
bolesną miłość, z którą nie bardzo wiedziałem, co robić.
Każdego wieczoru przed pójściem do łóżka odprawiała ry-
tuał. Gdy się przebrałem w piżamę, zwilżała mi włosy wodą
i starannie czesała. Żebym mógł dobrze wyglądać, gdy pójdę
na spotkanie ze snami, mówiła, na zakończenie składając po-
całunek na środku mojego czoła. Inni chłopcy może by się nie-
cierpliwili takimi gestami, ale nie ja. Uwielbiałem silny, zręcz-
ny sposób, w jaki przesuwała grzebieniem po moich włosach,
sposób, w jaki nuciła półgłosem. Czasem, gdy mnie czesała,
mówiła, że wolałaby, żeby moje włosy były bardziej podobne
do włosów taty, a nie takie proste i czarne jak węgiel, opadające
mi na czoło, jakkolwiek by je układała. Ja jednak w sekrecie
cieszyłem się. Kochałem tatę, ale jego włosy były cienkie, ce-
glanorude, z już prześwitującymi łysymi plackami. Cieszyłem
się, że odziedziczyłem włosy po matce, tyle że moje były proste
jak sznurki, a jej się kręciły wokół twarzy w prześliczny sposób.
Kształty przybierają formę w nieprzejrzystym powietrzu
sklepu. Stare pragnienia. Kobieta z całym ciałem naprężonym,
by unieść się wyżej ze swojego życia, chłopiec patrzący na swo-
ją matkę i widzący cały świat.
Czy on nadal mówi, mój Amerykanin, czy też śnię jego sen
we wnętrzu mojego serca?
Zrozum to, mówi kształt chłopca. Nie lekceważ tego jako
168
fantazji dorastania. Myślałem, że moja matka jest najpiękniej-
szą kobietą pośród wszelkiego stworzenia. Bo była.
Widzę przez chwilę inne kobiety, które zawadzają o obrzeża
jego życia, wieszając ubrania na sąsiednich podwórkach. Usta
pełne klamerek, nabrzmiałe brzuchy, obwisłe ciało na ramio-
nach i szyjach, ich piersi. Pot, który przykleja im koszule do
pleców. A w szkole nauczycielki z wąskimi ustami, ich zmę-
czone, obrzeżone czerwienią oczy, palce mocno zaciśnięte na
wskaźnikach, kredzie, gąbkach. Suche, martwe rzeczy.
Ale ona. Koronkowe mankiety jej koszuli nocnej, sposób,
w jaki rano wykonywała przysiady, czyste wygięcie jej krę-
gosłupa, zapach wody kolońskiej, którą hojnie spryskiwała szy-
ję. Strojów miała niewiele, ale zawsze z dobrych sklepów. Jej
buty, wysokie na zaostrzonych obcasach, które sprawiały, że
spódnice owijały się wokół jej nóg, gdy kręciła się po domu,
jakby występowała w filmie. Nawet jej imię, nie Sue czy Molly,
czy Edith, jak kobiety z sąsiedztwa, ale Celestina, które wy-
mawiała rytmicznie i nigdy nikomu nie pozwalała go skracać.
Jej włosy były zawsze świeżo wymyte, aureola falującej
czerni, która nadawała jej blask, dla chłopca podobny do tego,
który mieli święci na obrazkach wręczanych przez zakonnice
w szkółce niedzielnej. Czasem mocowała loki z tyłu spinkami.
Złotymi, srebrnymi, perłowymi. Trzymała je w małym rzeźbio-
nym drewnianym pudełku, pozwalała mu się nimi bawić i wy-
bierać parę, którą miała włożyć.
— Tak o nie dbała, że dopiero po latach dowiedziałem się,
że to imitacje — mówi Amerykanin. To słowo w jego ustach
jest twardym odgłosem uderzenia. — I że jej włosy nie kręciły
się naturalnie. Tego dnia, gdy znalazłem butelkę płynu do trwa-
łej ondulacji w garażu za stosem starych gazet, byłem zbyt
wściekły, żeby się do niej w ogóle odzywać. — Jego głos znów
drży na to wspomnienie, potem zmienia się w szorstki śmiech.
— Tylko że to nie miało znaczenia, bo wtedy już i tak niewiele
rozmawialiśmy.
169
— Niech pan zaczeka — mówię zbita z tropu jego gwał-
townością. — Co pana tak rozgniewało? W Ameryce to zwykła
rzecz, że kobiety kręcą sobie włosy. Nawet ja to wiem.
— Bo wtedy już wiedziałem, dlaczego ona to robi. Dlaczego
robi wszystko, co podziwiałem. Że to wszystko kłamstwo.
— Dorastając — mówi Amerykanin — myślałem o moim
ojcu jak o skale. A o matce jak o rzece spadającej na nią z wielkiej
wysokości. A może to dopiero później tak ich wspominałem?
Jego cicha moc, jej niespokojna piękność. A ja, ja byłem dźwię-
kiem wody na kamieniu, niepodobnym do żadnego innego, któ-
rego z niczym nie trzeba porównywać. Więc nigdy nie zasta-
nawiałem się, kim byli moi najbliżsi ani skąd się wziąłem.
Mój ojciec był sierotą, wychowanym w surowych domach
krewnych, którzy go tam nie chcieli. Może to dlatego tak łatwo
uwierzył mojej matce, kelnerce w przydrożnej jadłodajni, gdzie
zamówił śniadanie, gdy powiedziała mu, że jej bliscy nie żyją.
Osierocenie wydawało mu się stanem naturalnym i okropnym.
Może to mu dało odwagę, by się oświadczyć tej zadziwiającej
młodej kobiecie z włosami jak dzikie konie i spojrzeniem dzi-
kiego konia w oczach. A po jakimś czasie od poślubienia go
ona sama zaczęła w to wierzyć.
A może wierzyła nawet wcześniej. Może kiedy ich opuściła,
uciekła, nawet bez listu „Nie szukajcie mnie", gdy ścięła i uło-
żyła włosy, gdy zmieniła pęsetką kształt brwi i namalowała no-
we usta, gdy nadała sobie sama imię ładne i odpowiednie, jakie
zawsze chciała mieć, to było to samo co śmierć.
W sklepie jest teraz ciemno. Zupełnie ciemno. To bezksię-
życowa noc, a ktoś roztrzaskał latarnię na zewnątrz, więc przez
zamknięte żaluzje nie sączą się zakurzone linie światła. Słu-
cham mojego Amerykanina i myślę, jak ciemność zmienia
170
tembr głosów, pogłębia je, wycina z ograniczeń ciała, by uno-
siły się swobodnie.
Amerykaninie, w jaki wzór mam wpleść twoje szybujące
słowa, jakim kolorem przypraw je zabarwić?
— Któregoś dnia, gdy miałem około dziesięciu lat, może
mniej — mówi —jakiś mężczyzna przyszedł do naszego domu.
To był powszedni dzień, tato był w pracy. Ten mężczyzna miał
na sobie stary płaszcz, rozerwany pod rękawem i dżinsy prze-
siąknięte zapachem zwierząt. Włosy, proste i czarne, opadały
mu na ramiona i wyglądały jakby znajomo.
Gdy matka otworzyła drzwi i zobaczyła go, jej twarz zrobiła
się szara jak stara guma. Potem pojawiło się w niej coś twardego
jak betonowy stopień, na którym on stał w butach oblepionych
błotem i gnojem. Zaczęła zamykać drzwi, ale on powiedział:
,Evvie, Ewie", i gdy spojrzałem jej w oczy, zrozumiałem, że
lazwał ją jej prawdziwym imieniem.
Głos Amerykanina przybiera wysokie, zdziwione tony ko-
joś, kto znów śni dziecięcy sen