Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Wzgórza dokoła Coney Crossing były aż
brązowe. Myślę, że widziałam więcej D’Harańczyków, niż było tej szarańczy.
Czarodziej Zorander mruknął z niezadowoleniem. Spojrzał na symbol, który wyrysował.
– Panis Rahl nie zrezygnuje. Jak długo jeszcze, Thomasie? Ile czasu upłynie, nim wynajdzie
jakąś nową sztuczkę i znów wyśle na nas Anarga? – Powiódł wzrokiem po otaczających go
ludziach. – Przez ile lat sądziliśmy, że zniszczą nas hordy najeźdźców z D’Hary? Ilu naszych
zabiła magia Rahla? Ile tysięcy zmarło od gorączki, którą zesłał? Ile tysięcy zostało poparzonych
i wykrwawiło się na śmierć od dotknięcia ludzi cieni, których wyczarował? Ileż to wiosek,
miasteczek i miast starł z powierzchni ziemi?
Nikt się nie odezwał, więc podjął:
– Całe lata zabrało nam cofnięcie się znad krawędzi. W końcu bieg wojny się odwrócił: wróg
ucieka. Mamy teraz trzy możliwości. Pierwsza: pozwolić mu uciec i mieć nadzieję, że nigdy już
na nas nie napadnie. Sądzę, że za jakiś czas spróbują raz jeszcze. To pozostawia dwie
możliwości: możemy ścigać wroga aż do jego leży i wybić go kosztem życia dziesiątków, a może
nawet setek tysięcy naszych żołnierzy, albo ja mogę to zakończyć.
Obdarzeni magiczną mocą z niepokojem popatrywali na wyrysowany na podłodze Grace.
– Wciąż jeszcze mamy inną magię – odezwał się któryś z czarodziejów. – Możemy się nią
posłużyć w tym samym celu, nie wywołując przy tym takiego kataklizmu.
– Czarodziej Zorander ma rację – wtrącił kolejny. – Podobnie jak rada. Wróg zasłużył sobie
na taki los. Musimy to na nich zesłać.
W komnacie znów zawrzały spory. Czarodziej Zorander spojrzał Abby w oczy. Wyraźnie
nakazywał, by wreszcie zakończyła swoją prośbę.
– Moi, mieszkańcy Coney Crossing, zostali pojmani przez D’Harańczyków. Inni też. Mają
czarodziejkę, która pęta jeńców urokiem.
Błagam cię, czarodzieju Zoranderze: musisz mi pomóc. Kiedy się chowałam, usłyszałam
rozmowę czarodziejki z ich oficerami. D’Harańczycy chcą wykorzystać brańców jako tarczę.
Chcą, żeby przyjęli na siebie śmiercionośną magię, którą na nich ześlesz, albo piki i strzafy
midlandzkiej armii. Jeśli postanowią zawrócić i zaatakować, to popędzą przed sobą jeńców.
Nazywają to „tępieniem oręża wrogów na ich własnych kobietach i dzieciach”.
Nikt na nią nie spojrzał. Wszyscy znów rozmawiali i spierali się. Jakby życie tych
wszystkich ludzi nie zasługiwało na ich uwagę.
Abby czuła, że oczy palą ją od łez.
– Musisz mi pomóc, bo ci niewinni ludzie umrą. Błagam cię, czarodzieju Zoranderze:
musimy uzyskać od ciebie pomoc. Inaczej oni wszyscy zginą.
Spojrzał na nią przelotnie.
– Niczego nie możemy dla nich zrobić.
Abby z trudem oddychała, powstrzymując łzy.
– Pojmali mojego ojca i resztę rodziny. Męża. Córeczkę. Ona nie ma jeszcze pięciu lat. Jeżeli
uderzysz, oni zginą. Musisz ich odbić albo zrezygnować z ataku.
Wyglądał na szczerze zasmuconego.
– Przykro mi. Nie mogę im pomóc. Oby dobre duchy czuwały nad nimi i zabrały ich dusze
w Światło.
Zaczął się odwracać.
– Nie! – wrzasnęła Abby. Niektórzy umilkli, inni jedynie na nią spojrzeli i dalej rozmawiali.
– Moje dziecko! Nie możesz! – Włożyła rękę do worka. – Mam kość...
– Jak wszyscy – mruknął, przerywając jej. – Nie mogę ci pomóc.
– Ależ musisz!
– Musielibyśmy zrezygnować z naszego zamiaru. A w ten czy inny sposób musimy zgnieść
wojska D’Hary. Ci niewinni ludzie zostali w to wplątani. Nie mogę dopuścić, by
D’Harańczykom powiódł się ten podstęp, bo zaczną go szeroko stosować i zginą kolejni niewinni
ludzie. Należy udowodnić wrogowi, że to nie odwiedzie nas od naszych zamiarów.
– Nie! – lamentowała Abby. – Ona jest tylko dzieckiem! Skazujesz na śmierć moje
dzieciątko! Tam są jeszcze inne dzieci! Cóż z ciebie za potwór?!
Już nikt poza czarodziejem jej nie słuchał; wszyscy rozmawiali. Głos Pierwszego
Czarodzieja przebił się przez gwar i poraził uszy Abby jak echo dzwonu.
– Jestem człowiekiem, który musi podejmować takie właśnie decyzje. Muszę odmówić
twojej prośbie.
Abby krzyczała, przytłoczona cierpieniem wywołanym przez swoją klęskę. Nawet nie
pozwolono jej pokazać, co przyniosła.
– Ale to jest dług. Poważny dług – łkała.
– Który nie może być teraz spłacony.
Abby krzyczała histerycznie. Czarodziejka zaczęła ją odciągać. Kobieta wyrwała się jej
i wybiegła z komnaty. Potykała się, schodząc po schodach, ledwo widziała przez łzy. U stóp
schodów osunęła się na podłogę i łkała rozpaczliwie. Nie pomoże jej. Nie pomoże jej
bezbronnemu dziecku. Jej córeczka umrze.
Czyjaś dłoń dotknęła ramienia wstrząsanej łkaniem Abby. Ktoś przytulił ją łagodnie. Czułe
palce odgarnęły jej włosy – płakała w ramionach jakiejś kobiety. Inna dłoń dotknęła jej pleców
i poczuła strumień kojącej magii.
– Zabija moją córeczkę. Nienawidzę go – załkała.
– Właśnie tak trzeba, Abigail – powiedział nad nią czyjś głos. – Trzeba się wypłakać,
cierpiąc w ten sposób.
Abby otarła oczy, ale nie mogła powstrzymać łez. Czarodziejka była obok niej, u stóp
schodów. Podniosła wzrok na kobietę, która ją tuliła. To była Matka Spowiedniczka we własnej
osobie. Mogła jej zrobić wszystko co najgorsze, nic to Abby nie obchodziło. Jakie to miało
znaczenie? Co w ogóle miało teraz znaczenie?
– To potwór – wychlipała. – Dobrze go nazywają. Jest niegodziwym Wichrem Śmierci.
A tym razem zabija moje dzieciątko, nie wroga.
– Rozumiem, dlaczego tak uważasz, Abigail, ale to nieprawda – odezwała się Matka
Spowiedniczka.
– Jak możesz tak mówić?! Moja córeczka jeszcze nie zakosztowała życia, a on ją zabije! Mój
mąż umrze. Ojciec też, jednak on przynajmniej długo żył. A moje dzieciątko nie!
Znów zaczęła zawodzić i rozpaczać histerycznie, a Matka Spowiedniczka ponownie ją tuliła.
Lecz Abby nie chciała pocieszenia.
– Masz tylko jedno dziecko? – spytała czarodziejka