Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.

Opróżniam kielich. Opycham się hostiami. Dużo później od osób znających się na rzeczy dowiem się, że hostie były konsekrowane. Że pod postacią tego okrągłego i bladego opłatka, w każdym z jego kawałeczków ukryta jest cała ludzkość i boskość Jezusa Chrystusa, czło-wieka- Boga, który przybył, by połączyć się z ludźmi. Dziecinna kradzież z głodu pozwoliła mi przystąpić do tego, co nazywają Pierwszą Komunią. Tymczasem nic nie wiem o tajemnicy, o grzechu łakomstwa i o tym, co niektórzy nazwaliby świętokradztwem. Opycham się Chrystusem, nie wiedząc o tym, a to niewinne świętokradztwo zapowiada zapewne inny głód, głód tego Boga, który jako jedyny potrafi wyleczyć rany miłości i wypełnić człowiecze serce. Opróżniam święte naczynia z ich zawartości, potem przychodzi kolej na zapas z zakrystii. Robię sobie prawdziwą orgię z hostii. Kiedy w południe wracam na farmę, moi bracia galernicy siedzą już przy stole. Jest mi tak zimno, że nie potrafię w ręce utrzymać widelca. Flądra zabiera mi talerz: - Trudno, skoro nie chcesz jeść, dostaniesz go z powrotem wieczorem... Jeszcze jedno popołudnie o pustym brzuchu. Boski chleb nie zapełnił mojego pustego żołądka. Czy to właśnie tego dnia na kolację do mojej żywicielki przychodzi ksiądz? Poucza mnie: - Pamiętaj, że nie jesteś ochrzczony, chłopcze... Jeśli umrzesz, nie można cię będzie pochować na cmentarzu dla ludzi, będziemy musieli pochować cię ze zwierzętami! Dobrze więc, księże, to postanowione, wolę być pochowany ze zwierzętami niż z chrześcijanami. Zwierzęta przynajmniej są dobre. Nie chcę należeć do kościoła tej karmicielki, co ma patent na katolicyzm i serwuje mi piekło zamiast nieba. Pewnego dnia z niespodziewaną wizytą pojawia się opiekunka społeczna. Karmicielka twierdzi, że jestem nieobecny - słyszę żmiję przez klepki parkietu - kiedy poleruję podłogę na pierwszym piętrze. Schodzę, to moja szansa. Mam nadzieję, że urzędniczka wykryje kłamstwo, poczuje, że coś nie gra w tym domu nieszczęścia, ale zakłamana gospodyni łapie mnie na dole schodów: - Och! Filipku, ty tutaj, kochanie? Nie wiedziałam. Prawda, że tu jesteś szczęśliwy? Codziennie rano z całego serca pastuję dla niej, daję z siebie, co mam najlepszego, powtarzając ciągle ten sam ruch, mając nadzieję na jedno wdzięczne spojrzenie, na jedno słówko od niej: „Pięknie to zrobiłeś". Gdyby ta kobieta powiedziała choć raz, jeden jedyny raz: „Brawo, pięknie to zrobiłeś", myślę, że pomimo jej okrucieństwa potrafiłbym wyrzucić z siebie: „Tak, jestem tutaj szczęśliwy." Ale zawsze okazywała mi tylko pogardę. - Prawda, Filipie, że jesteś tutaj szczęśliwy? Wstrętna bigotka szczypie mnie w ramię, wykręcając mi skórę. Można by pomyśleć, że opiekunki społeczne gów- no widzą! Nic nie odpowiadam, szybko wbiegam po schodach. Po policzkach ciekną mi łzy nienawiści. Matka-katka pokazuje piętro pani inspektor. - ... tutaj są dwa pokoje; każdy z chłopców ma swoje łóżko. Mam ochotę wyć: - Nie słuchaj jej, ta flądra kłamie! Kłamie! Nie śpimy tutaj. Te łóżka stoją tu po to, by dostawać forsę od Opieki. My śpimy na strychu, na zgniłych materacach! Mam ochotę wszystko to wykrzyczeć. I jeszcze parę innych rzeczy. Ale nikt by mi nie uwierzył, a ja jestem taki zmęczony. Jakiś miesiąc wcześniej próbowałem popełnić samobójstwo, skacząc z olbrzymiego stosu drzewa w sąsiednim lesie. Zdarzył się wypadek i jakiś drwal zginął w ten sposób. Jego śmierć podsunęła mi tę myśl. Rzuciłem się więc ze szczytu piramidy z drzewa z nadzieją na wielki sen po upadku, ale skończyło się na siniakach, potłuczeniach i zadrapaniach. Postanawiam spróbować jeszcze raz, w dniu moich urodzin, 9 sierpnia. Tym razem skutecznie. Za bardzo mnie boli. Chcę z tym skończyć. Potworne migreny drążą mi mózg - może to z głodu? I to ciągłe lanie. Mam tego dosyć, nie chcę już cierpieć. W noc urodzin wstaję, idę do wychodka w kącie podwórka. Na belce wieszam sznur, wdrapuję się na tron i bez wahania skaczę. Węzeł zaciska się wokół szyi, dusi mnie, słyszę straszliwy trzask. Spróchniała belka rozpada się na kawałki, dachówki spadają mi na głowę; siedzę w gównie i ryczę. Nic mi się nie udaje. Nawet śmierć mnie nie chce! Tego wieczoru kończę dziewięć lat i naprawdę siedzę po uszy w gównie... Kilka dni później, kiedy zamiatam pokój, gospodyni złośliwie popycha mnie na kant metalowego łóżka. Czuję straszny ból, ręka zwisa nieruchomo. Zmusza mnie, bym mył naczynia i w kółko powtarzał: „Nie boli mnie, nie boli mnie...". A boli mnie coraz bardziej. Jednak nazajutrz musi mnie zawieźć do szpitala. Widząc złamaną rękę w kolorach żółtym i czarnym, lekarze zadają mi pytania. Opowiadam o całym zdarzeniu. Przyparty do muru, mówię o tym, jak nasza opiekunka znęca się nad nami. Personel medyczny zawiadamia opiekę społeczną. Następuje dochodzenie. Chłopcy z mojej wioski opowiadają o tym, że często skarżę się na głód, że odczuwam bóle brzucha i żołądka. Zabierają mnie z farmy w chwili, gdy przymierzam się do odebrania sobie życia po raz trzeci, bo chcę opuścić to piekło. Przyjeżdża po mnie okrąglutka pani z wąsami i końskim ogonem. Wsiadamy do samochodu. Przez godzinę w milczeniu jedziemy wiejskimi drogami. Po mniej więcej sześćdziesięciu kilometrach wjeżdżamy na zabłocone podwórko. Zaciskam pięści, znowu farma. Parkujemy koło wielkiej kupy gnoju. Opiekunka społeczna boi się pośliznąć, posuwa się małymi kroczkami, wdychając z obrzydzeniem zapaszki. Mnie ekskrementy nie brzydzą od czasu hospicjum, domu wariatów i farmy dewotki. Przyjmuje nas pani w chustce na głowie. Opiekunka społeczna mówi do mnie: - Teraz tutaj będziesz mieszkał. Masz być bardzo grzeczny. Obie panie rozmawiają po cichu. Ja słucham odgłosów gospodarstwa, stuk-stuk, łup-łup, plask-plask... Opie- kunka społeczna odjeżdża. Pani zaprasza mnie do ciemnej, pięknie pachnącej kuchni i proponuje: - Chcesz jeść, pić, masz na coś ochotę? Nic nie odpowiadam. Wolę postawę obronną. Czy to nowa wiedźma? - Zapomniałeś języka? Nie umiesz mówić? Siedzę cicho. Silnie opalony, niski mężczyzna wchodzi nagle do kuchni. Na głowie ma beret, w kąciku ust żółtego peta. Z wyglądu całkiem miły. Uśmiecha się do mnie: -Jesteś! Tak jakby od dawna na mnie czekał. To mąż kobiety w chustce. Kobieta podaje mi talerz zupy i mówi: - Możesz powiedzieć „dziękuję, mamo". Cisza w środku. Blok. Odmowa. Jak powiedzieć mamo do kobiety, która nie jest moją matką? Matkę ma się jedną, na całe życie. Nie ruszam zupy. Mały człowieczek opróżnia swój talerz, chlipiąc. Potem zwiedzamy dom i mój pokój na piętrze. - Jesteś tutaj u siebie. W milczeniu wracam do kuchni. Mówi po prostu: - Idziesz, synu? Wychodzimy. Wsiadamy na pomarańczowy traktor z otwartym dachem. Zaprasza, bym usiadł po jego lewej stronie, na metalowym siedzeniu

Tematy

  • ZgĹ‚Ä™bianie indiaĹ„skiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego gĹ‚owa.
  • Ebou Dar było wielkim portem morskim, dysponującym pewnie największą zatoką znanego świata, a jego pirsy niczym długie szare palce wyciągały się od nabrzeża,...
  • Nie pochodzą one jed- nak bezpośrednio spod jego ręki, lecz są wyciągiem "z jego pism historycznych...
  • Wulkany ~/~~ W wulkanach podnosi się _ - / w górę gorąca magma z dolnej części skorupy i górnej części płaszcza...
  • "A oto pan chce jednak wyciągnąć swój nastrój z posępku i mroku, aby otworzyć sobie miejsce dla lepszej, jaśniejszej przyszłości"...
  • 21 Ale przeciwko Izraelowi mówi: Cały dzień wyciągałem ręce moje do ludu upornego i sprzeciwiającego się...
  • Piszczele łap dawno utonęły w piachu albo skruszone walały się wkoło chaotycznym zwaliskiem nictbremnych brył i tylko białe żebra zachowały symetrię równych szeregów, jakby...
  • Na policzkach miał niebieskie, białe i żółte barwy wojenne Iro-kezów, a jego głęboko osadzone oczy płonęły dumą i pragnieniem słusznej zemsty...
  • Hanka przy nim kwitnąca, białe zęby w czerwonym jagodowym soku i usta w opalonej twarzy odsoku czerwone...
  • Ta Twoja nagła ucieczka, którą ból mój, jakkolwiek tak wynalazczy w środkach nowych cierpień, nie jest zdolen w całej doniosłości jej smutku, dostatecznie określić, żaliż to...
  • Od czasu do czasu podnosi widelec i o nim zapomina, uśmiechając się jak wariat...