Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
I inni ojcowie kłopoty miewali z synami, gdy zbyt
do dziewek byli ciekawi, on takich nie miał, choć wolałby. Nie mógł synów
zrozumieć. I teraz, choć nie święto, polecieli do kościóła, gdzie krom nich
same baby. Bogdaj to licho! I tak się z nich dziewki podśmiechiwały. Nie
udali mu się synowie!
Niemiłe rozmyślania przerwał Wilczek: - Jadą! - mruknął.
Jakoż z borów za rzeką wysunęła się na gościniec gromadka konnych
otaczająca wóz. Wilczek dosiadł konia i na czele orszaku ruszył naprzeciw.
Kto żył, biegł do mostu, z zaciekawieniem czekając na nadciągających.
Gdy się zbliżyli, w tłumie rozległ się szept, w którym brzmiało zdziwieni
i rozczarowanie. Gdyby nie to, że komes Wilczek jechał obok jednego z
siedzących na wozie, z szacunkiem coś mu odpowiadając, nie wiedzieliby,
który z dwóch jest biskupem. Podobni do siebie, nie różni nawet szatą
ciemną, z grubego sukna bez żadnych oznak, tyle że młodszy tęższy był i
okazalszy.
Zawiedzione czuły się zwłaszcza niewiasty, daremnie wypatrując choćby
biskupiego pierścienia na wychudłej dłoni Wojciecha, którą podniósł, by
pobłogosławić tłum, gdy tu i ówdzie rozległy się powitalne okrzyki. Na
twarzy jego widniało zmieszanie i zakłopotanie tak wyraźne, że okrzyki
umilkły i w ciszy słychać już było tylko turkot kół na dranicach mostu, gdy
orszak wtaczał się do bramy grodu i wjechał na dziedziniec.
Tu załoga z żupanem na czele stała pod bronią. Przybyli jęli wysiadać z
wozu, a do biskupa przystąpił kapelan i przyklęknąwszy przed nim, ucałował
rękę, nie mniej zdziwiony brakiem biskupiego pierścienia, jak wyglądem i
zachowaniem się dostojnika, którego wszelkie oznaki oddawanej mu czci
zdawały się jego zawstydzać. Spojrzenie miał bolesne i spłoszone, a gdy
żupan przystąpił, zapraszając na posiłek, odpowiedział cicho:
- Pierw rad bym się pożywił chlebem żywota. - Zwracając się do kapelana,
dodał: - Prowadź nas, bracie.
Staniek ruszył przodem, zadowolony, że pochwalić się może odświętnie
przybraną śiątynią. Ale Wojciech zdał się nie widzieć, co się dokoła niego
dzieje. Gdy w asyście Radzima przystąpił do ozdobionego choiną ołtarza,
kapelan patrzył na niego zrazu zdziwiony, a potem wstrząśnięty i niemal
przerażony. Działo się coś, czego nie pojmował, nie dlatego, że nie
rozumiał już łacińskich słów, które sam powtarzał tylekroć, wyuczywszy się
ich jak guseł. Ongiś znał wprawdzie ich znaczenie, gdy objaśniano go w
Jordanowej szkole, ale i wtedy pozbawione były dla niego zrozumiałej
treści. Wiedział, że łacińska mowa, na równi z grecką i hebrajską,
uświęcona została napisem na krzyżu Zbawiciela i dlatego słowami, które
powtórzyć mógł nawet we śnie, wzywać należy Boga, tak jak ongiś rodzic
zaklęciami wzywał bogów pogańskich. Słowa miał wbite w pamięć jak kołki, w
których dawno już wyschły wszelkie soki. W ustach Wojciecha te same wyrazy
zdały się ożywać jak laska Aarona, wypuszczać żywe pędy. Kapelan pochylił
głowę i przymkną oczy, a potem lękał się je otworzyć, by nie ujrzeć Tego,
którego wzywał tylekroć, nie myśląc, że można zostać wysłuchany.
Wilczek i Przemił czekali tymczasem w świetlicy przy zastawionych
stołach. Grudniowy dzień krótki jest, zbliżało się już południe, a książę
pospieszać kazał. Wilczek wiedział, dlaczego niecierpliwi się książę.
Pomyślny dla jego dalekosiężnych zamierzeń układ okoliczności może się w
każdej chwili zmienić. Stoigniew z naciskiem nalegał, by przyjazd Wojciecha
wykorzystać w kraju, jeśliby ruszył na misję, należy objąć nad nią opiekę,
póki Gizyler w niełasce, a młody cesarz, zajęty rzymskimi sprawami, rad
zrzucić na barki Bolesława uciążliwe sprawy północnego pogaństwa.
Przedstawiał też księciu trudności, jakie w Rzymie napotyka w pozyskaniu
choć paru duchownych, a lepszych niż Wojciech i Radzim nie można sobie
życzyć.
Inne myśli chodziły po głowie Przemiła. Nie lubił żadnych zmian, a
przybycie obcych zdało się je znowu zapowiadać. Przeżył już niejedno, a
wciąż jeszcze nie widać kresu. Za dziadów książąt było wielu, ale wielkiej
władzy nie mieli, chyba czasu wojny. Podczas pokoju każdy wolny miał głos
na wiecu. Teraz ginąć lub słuchać, nie wiedząc nawet, co z tego wyjdzie,
książę sam o wszystkim stanowi. I to samo wszędy. Gdy Mieszko
chrześcijańskiej małżonki szukał, wahał się, czy wziąć ją z Lubicy, czy z
Pragi. Sławnikowice możni jeszcze byli, zaprzyjaźnieni i sąsiady. Ninie nie
masz lubickiego państwa, Sobiebór na łasce jest Bolesława, Wojciech i
Radzim tułać się muszą, do ojczyzny powrót mając zamknięty.
Staremu żal się uczyniło człowieka, który nie tylko sił nie ma, by
pomścić braterską krew, ale gdyby wrócił na ojcowiznę, własną musiałby
dołożyć