Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
- Muszę napisać kartę - powiedział Bren i usiadł przy biurku. Z przyjemnością robił coś nie związanego z najgorszym problemem, a mianowicie stanem umysłu Jase’a. Był zadowolony, że może dać i Jase’owi, i sobie samemu, szansę na uspokojenie się przed rozmową. Napisał do chłopca z Dur:
„Przyjmij, proszę, moje zapewnienia o dobrej woli w stosunku do Ciebie i Twojego rodu oraz o nadziei, że paidhiin będą się cieszyć Twoją dobrą wolą. Przekażę Twoje pragnienie utrzymania dobrych stosunków samemu aijiemu, z zaleceniem, by je rozważył. Napisane ręką Brena Camerona, paidhi-aijiego, przypieczętowane pieczęcią jego urzędu”.
Zazwyczaj karta była opatrzona tylko podpisem, pieczęcią, wstążką. Ta, z osobistą wiadomością, miała być notatką ratującą honor chłopca, którą mógł pokazać ojcu zamiast skonfiskowanej awionetki. Bren wspomniał, że może się za nim wstawić i że Tabini, który dysponuje władzą zwolnienia samolotu, może na prośbę ojca rozważyć wybaczenie. Bren nie wiedział, co jeszcze może zrobić. Złożył kartę, zapieczętował ją i podał Jago, żeby przekazała ją dalej.
- Dobrze - rzekł do Jase’a. - Wywiad.
- Czy mogę z tobą porozmawiać, nadi?
- Jago-ji, czy mogłabyś na chwilę zająć pozycję na korytarzu?
- Tak - odparła Jago i wyszła.
W pokoju zostali tylko oni dwaj; Bren siedział, a Jase stał. Przy rogu biurka znajdował się fotel i Jase usiadł w nim, blady i spięty.
- Bren - zaczął w mospheiranie. Bren nic nie powiedział, czując, że zaraz padnie jakieś wyznanie. Czekał, podobnie jak Jase, który w końcu zaczął ciężko oddychać i bezradnie machać ręką, oddając Brenowi głos.
Nie odezwał się. Siedział. Czekał, aż Jase przebrnie przez tę milczącą, bezradną fazę.
W końcu Jase zaczął ukradkiem ocierać oczy i trząść się jak liść.
- Zwymiotujesz? - zapytał Bren z celową szorstkością.
- Tak - odparował Jase i przez kilka następnych chwil ciężkich oddechów nie powiedział słowa.
- Wpadniesz w panikę? - spytał Bren, przygotowany na niespodziewany cios i świadom otaczających ich kruchych antyków. Zgasił knot stoczka gołymi palcami, nie zważając na płomień i gorący wosk.
Jase nie odpowiedział. Bren wstał, postawił stoczek na swoim miejscu w sekretarzyku i odszedł w drugi koniec gabineciku, żeby Jase poczuł się swobodniej..
- Dość długo trwało, zanim zostałem wybrany - odezwał się w końcu. - Ostrzegałem cię. Zostałem wybrany spośród bardzo wielu ludzi, ponieważ potrafię to znieść. Nie możesz znaleźć słowa, co? Całkiem cię zatkało? Nie rozumiesz połowy z tego, co mówię?
Milczenie, rozpaczliwe, bezradne milczenie.
Jase doszedł do punktu zerowego. Żadnego kontaktu. Całkowita dezorganizacja umysłowa, po raz pierwszy, ale nie ostatni.
- Chcę - powiedział Bren do Jase’a w ragi - żebyś poszedł na ten wywiad, mówił „tak, panie Tatiseigi”, „nie, panie Tatiseigi”, „dziękuję, panie Tatiseigi”. To bardzo proste. Rozumiesz?
Lekkie skinienie głową. Wracały najwcześniejsze słowa: tak, nie, dziękuję.
- Chcę, żebyś poszedł do tamtego pokoju. Chcę, żebyś był uprzejmy. Rozumiesz?
Skinienie. Drugie, pewniejsze skinienie. Strach. Czysty strach.
- Tak - powiedział bardzo starannie Jase. - Ale...
- Ale...
Przez następną chwilę Jase nie mógł mówić, po prostu zamarł w milczeniu.
A to nie przyniesie nic dobrego ani programowi, ani aijiemu, ani wywiadowi. Jase osiągnął ten punkt, tę całkowitą niemożność komunikacji, która przydarzała się studentom języka atevich, kiedy nic nie miało sensu, a umysł - Bren nie miał innego wyjaśnienia - przechodził potężną reorganizację danych i układał nowe przewody w myślowych zakamarkach.
Sięgnął po łapówkę. Najlepszą, jaką miał.
- Chcę, żebyś to zrobił, a przysięgam, że zawiozę cię nad ocean. Zaufaj mi. Prosiłem cię o to już wcześniej. Proszę cię teraz.
Nie otrzymał odpowiedzi. Było to jednak coś więcej niż łapówka. Prawie konieczność. Bren wiedział, w jakim stanie znajduje się Jase, i wiedział, że będzie się pocił, dopóki Jase nie skończy wywiadu.
- Tak - powiedział Jase drżącym głosem.
- Dobrze. - Bren nie zaczął szybko mówić. Nie uraczył Jase’a jakimiś wielkimi słowami. Po prostu gestem poprosił go, żeby wstał i odprowadził do drzwi.
- Czy wszystko gotowe? - zapytał Jago.
- Tak - odparła i ruszyła z nimi. - Gdy tylko usuną pana Badissuniego. Zachorował.
Bren był zaskoczony. Przestraszony.
- Jest chory? - zapytał.
- Zupełnie uczciwie, nadi. - Jago potrafiła wypowiadać słowa tonem świadczącym, że mówi prawdę. - To chyba napięcie. Zabierają go na noc do szpitala.
Zdumiewające, jakie osoby wiązała ze sobą polityka