Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
IdŸ i poodbijaj sobie pi³kê, zanim ja poobijam ci g³owê. W
pierwszej rundzie tylko Bamey zatopi³ pi³kê w koszu. A pod koszem przypomina³
oœmiornicê z ³okciami. Na koniec wywo³a³ takie zamieszanie wœród pozosta³ych, ¿e
nawet doœæ sztywny trener musia³ siê w koñcu rozeœmiaæ. A co mi tam - pomyœla³
Cassidy. Wezmê tego b³azna na piêtnastego zawodnika. Przynajmniej zmusi
pozosta³ych do agresji w czasie treningów. Czuj¹c siê teraz bogaty, Bamey móg³
sobie pozwoliæ na dzwonienie do Laury przynajmniej raz w tygodniu. Ona z kolei
nie mog³a siê doczekaæ lutego, kiedy to Kolumbia mia³a przyjechaæ do Cambridge,
¿eby graæ z Harvardem. - Castellano - ostrzega³ j¹ - te twoje miêczaki z
Harvardu bêd¹ mia³y do czynienia z najzacieklejszym rynsztokowym szczurem na
œwiecie! W czasie d³ugiej podró¿y autokarem z Momingside Heights, kiedy reszta
dru¿yny spa³a spokojnie, Bamey siedzia³ zupe³nie przytomny, kipi¹c w œrodku,
gotowy do rzucenia siê w wir walki. Zjedli wczesny posi³ek przed treningiem w
harwardzkim klubie uniwersyteckim. Do meczu pozosta³y jeszcze cztery godziny.
Bar-ney mia³ jednak w tym czasie zupe³nie inne plany. Przeszed³ przez lodowate
ulice Cambridge do stacji metra, gdzie przesiad³ siê na tramwaj i wysiad³ dwie
przecznice przed Harwardzk¹ Szko³¹ Medyczn¹. Do wy³o¿onego drewnem gabinetu
doktora Stantona Wellesa,
dyrektora do spraw przyjêæ, przyby³ o piêtnaœcie minut za wczeœnie. Znaj¹c
dobrze legendê o tym, ¿e HSM* przyjmuje nie tylko najlepszych, ale równie¿ i
najodwa¿niejszych, Bamey stara³ siê wykorzystaæ ten czas na zastanowienie siê
nad odpowiedzi¹ na nieuniknione pytanie: - Dlaczego w³aœciwie chce pan zostaæ
lekarzem, panie Livingston? (A) Poniewa¿ pragnê leczyæ i dodawaæ otuchy
cierpi¹cym. Nie, to zbyt oczywiste. Albo mo¿e: (B) Poniewa¿ wasze niezrównane
wyposa¿enie naukowe pozwoli mi na pracê badawcz¹ nad nowymi lekarstwami i u³atwi
d¹¿enie do coraz to nowych osi¹gniêæ. I mo¿e jak doktor Jonasz Salk bêdê móg³
kiedyœ zapobiec tragediom takim, jak œmieræ ma³ej Isobel. Nie, to zbyt
pretensjonalne. A mo¿e tak: (C) Poniewa¿ gwarantuje to wzniesienie siê na wy¿szy
szczebel drabiny spo³ecznej. To prawda, lecz nikt siê do tego nie przyzna. Albo
nawet: (D) Poniewa¿ chcê dobrze zarabiaæ. Mogliby doceniæ moj¹ szczeroœæ, ale
równie dobrze odrzuciæ mnie za têpotê. A mo¿e tak: (E) Poniewa¿ zawsze
podziwia³em doktora Luisa Castellano i chcê byæ takim troskliwym cz³owiekiem jak
on. Oraz: (F) Poniewa¿ jeden bezlitosny doktor przyczyni³ siê do œmierci mojego
ojca i wobec tego chcê byæ lepszym lekarzem od takich zawszañcówjak on.
Odpowiedzi (E) i (F) mia³y chocia¿ tê przewagê, ¿e by³y szczere. Ale czy to
wystarczy? Zanim zd¹¿y³ siê nad tym zastanowiæ, us³ysza³ czyjœ g³os: - Pan
Livingston? Podniós³ oczy do góry. Sta³ przed nim wysoki, szczup³y i
dystyngowany mê¿czyzna w trzyczêœciowym garniturze, mog¹cym pochodziæ tylko od
Braci Brooks**. Bamey skoczy³ na równe nogi. * HSM, Harvard School ofMedicine -
Harwardzk¹ Szko³a Medyczna. ** Bracia Brooks - ekskluzywny sklep w Nowym Jorku.
- Tak, proszê pana - odpowiedzia³, prawie salutuj¹c. - Jestem doktor Welles.
Dziêkujê, ¿e siê pan pofatygowa³, ¿eby nas odwiedziæ. Mo¿e wejdziemy do mojego
gabinetu? Bamey wszed³ do pokoju udekorowanego podziwu godn¹ kolekcj¹
laminowanych dowodów s³awy. Oprócz dyplomów znajdowa³y siê tam równie¿
œwiadectwa cz³onkostwa w ró¿nego rodzaju stowarzyszeniach (narodowych,
miêdzynarodowych, królewskich itp.). Nie wspominaj¹c ju¿ o listach podpisanych
chyba przez wszystkich prezydentów Stanów Zjednoczonych od czasu Jerzego
Waszyngtona. Dyrektor ukry³ siê za masywnym mahoniowym biurkiem, a Bamey usiad³
wyprostowany na tradycyjnym harwardzkim krzeœle (w stylu kolonialnym, o
podpalanych, drewnianych porêczach i b³yszcz¹cym czarnym oparciu z wymalowanymi
na nim z³otymi insygniami szko³y). Nast¹pi³a d³uga cisza. Bamey pochyli³ siê do
przodu, trzymaj¹c rêce na kolanach, jakby w gotowoœci do przyjêcia pi³ki. W
koñcu Welles otworzy³ usta i zapyta³: - Czy s¹dzi pan, ¿e macie dzisiaj jakieœ
szansê? Bamey zg³upia³. Jaki teraz numer chcia³ mu ten facet wykrêciæ? I jak
mia³ to potraktowaæ? Uprzejmie powiedzieæ, ¿e jako sportowcy zrobi¹, co mog¹?
Czy te¿ mo¿e powiedzieæ mu, ¿e ma nadziejê, ¿e skopi¹ dupy harwardczykom? Czy
te¿ mo¿e zapytaæ go, jak mo¿na rozmawiaæ o koszykówce, skoro na œwiecie jest
tyle chorób i cierpienia? Odrzuci³ jednak wszystkie alternatywy. - Myœlê, ¿e
tak, proszê pana - odpowiedzia³ uprzejmie. Nastêpne pytanie nap³ynê³o równie¿ z
lewego pola. - Chcesz siê za³o¿yæ? Bamey nie by³ w stanie wymyœliæ na to ¿adnej
alternatywy. Wiêc odpowiedzia³: - Chyba nie. No bo jakby to wygl¹da³o, gdybym
musia³ w³o¿yæ panu dziesiêæ dolców w rêkê? Jeszcze by ktoœ pomyœla³, ¿e to
³apówka. Welles rozeœmia³ siê. - Masz racjê. Nigdy o tym nie pomyœla³em. Powiedz
mi... - zamilk³ na chwilê, a potem zapyta³: - Co ciê sk³oni³o do koszykówki? W
tym momencie Bamey doszed³ do wniosku, ¿e Welles nie uwa¿a³ go za powa¿nego
kandydata.
- Poniewa¿ w Brooldynie nie ma pól do gry w polo*, proszê pana. Doktor
uœmiechn¹³ siê. - Hmm. To te¿ nigdy nie przysz³o mi do g³owy. Potem wsta³, poda³
mu rêkê i powiedzia³ serdecznie: - Mi³o mi by³o pana poznaæ, Livingston. - Ale¿,
proszê pana, czy nie zapyta mnie pan nawet, dlaczego chcê zostaæ lekarzem? -
S¹dzê, ¿e wyjaœni³ to pan ca³kiem elokwentnie w pañskim podaniu. To bardzo
wzruszaj¹ce. Myœlê, ¿e ucieszy pana wiadomoœæ, ¿e czêœæ z nas w HSM domaga siê
wprowadzenia ustawy "Dobrego samarytanina". Po to w³aœnie, ¿eby lekarze nie bali
siê udzielaæ pomocy nieprzytomnym pacjentom - takim jak pana ojciec. Przykro mi,
¿e nie bêdê ogl¹daæ dzisiejszego meczu, ale muszê iœæ na obiad z jakimœ
wa¿niakiem z Tokio. W ka¿dym razie jestem pewny, ¿e bêdziemy siê czêsto widywaæ
w przysz³ym roku. Nie zwa¿aj¹c na oblodzone partie chodnika, Bamey œlizga³ siê
jak dziecko wzd³u¿ ulicy, biegn¹c w kierunku tramwaju. W hali sportowej nie by³o
t³umów. Kolumbia nie cieszy³a siê specjaln¹ popularnoœci¹. Dro¿yna goœci wesz³a
na parkiet jedynie przy bardzo sk¹pych oklaskach. Tylko jedn¹ osobê pobudzi³o to
do zachêcaj¹cego okrzyku: - Livingston! Trzymaj siê! Barney uœmiechn¹³ siê i
drybluj¹c jedn¹ rêk¹, pomacha³ w stronê trybuny