Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Ale kiedy przychodziłam, zazwyczaj
teraz osowiały i apatyczny, ożywiał się i nabierał (na czas krótki) dawnego
wigoru.
Nie mogłam, niestety, zabrać go do siebie. Obydwoje ze Stefanem pracowaliśmy
dużo, najczęściej poza domem, i trudno było psa nawykłego do towarzystwa ludzi
skazywać na samotność i zamykać na całe dni w pustym i obcym mieszkaniu.
Wiosną 1939 roku, wczesnym rankiem, obudził mnie telefon. Dzwonił brat. Laluś
nie spał całą noc. Dusił się. Jęczał. Nie dał nikomu zmrużyć oka. Mama, która
niedawno przeszła atak serca, bardzo źle się czuje i prosi, żebym przyjechała
natychmiast.
Kiedy przybiegłam w Aleje, nie zastałam już Lalusia. Miał znowu ostry atak i
brat, nie czekając
86
na mnie, zawiózł go do prywatnej lecznicy weterynaryjnej przy ulicy Wilczej.
Pobiegłam tam natychmiast. W poczekalni siedział brat.
— To już koniec — oświadczył. —. Ma doszczętnie zniszczone serce i chyba jakąś
starczą narośl na płucach. Ataki duszności będą się nasilać z godziny na godzinę.
Doktor twierdzi, że należy go uśpić, żeby się nie męczył i nie męczył innych.
Czekałem z decyzją na ciebie.
Rozpłakałam się.
Wszedł doktor. Przywitał się ze mną i wyraził mi swoje współczucie.
— Los psa jest przesądzony. Jego stan nie rokuje żadnych nadziei — tłumaczył
cierpliwie. — Będzie żył może jeszcze dzień i będzie się męczył coraz bardziej.
Osiągnął zresztą wiek maksymalny. Szpice nie żyją dłużej niż dwanaście,
trzynaście lat.
Wciąż nie mogłam opanować płaczu.
— Wiem, że pani jest ciężko. Ale jeżeli można skrócić czyjąś mękę... Nie
rozumiem ludzi, którzy przez źle pojętą miłość skazują swoje zwierzęta na
niepotrzebne cierpienia. Radzę zgodzić się na moją propozycję. Nie będzie go
bolało. Nawet nie poczuje zastrzyku. Zaśnie spokojnie i nie obudzi się więcej.
— Mama nie zniesie jeszcze jednej takiej nocy jak ta ostatnia — zauważył z
wyrzutem mój brat Feliks.
87
— Ależ mama ogromnie się zmartwi, jeżeli wrócimy bez Lalusia — próbowałam
jeszcze protestować.
— Wszyscy jesteśmy zmartwieni. Ale wszyscy rozumiemy, że to konieczność. I mama
też to rozumie.
Poprosiłam, żeby mi wolno było chociaż na chwilę wejść do gabinetu lekarza.
Laluś nie zareagował na moje przyjście. Hamując łzy, głaskałam delikatnie jego
zmierzwione kudełki. Chciałam, żeby wiedział, że jestem przy nim w tych ciężkich
chwilach. Ale jemu już wszystko było obojętne...
Pielęgniarka oświadczyła, że strzykawka gotowa.
Brat wyprowadził mnie z pokoju...
Zostały mi wówczas po Lalusiu dwie cenne pamiątki: wiersz wybitnego poety,
Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, z którym przyjaźniłam się za czasów
studenckich i który bardzo lubił mojego pieska, oraz wielki olejny portret
pędzla świetnego łódzkiego malarza, Wincentego Brau-nera. Malarz ten przez jakiś
czas mieszkał u nas i — ku niezadowoleniu mojej mamy ^y płacił za komorne
obrazami. Zachwycony urodą Lalusia, malował go z zapałem, a ja cierpliwie
trzymałam ,psa na kolanach i zmuszałam do pozowania, chociaż bronił się przed
tym gwałtownie. Toteż na
88
portrecie był raczej gniewny i zziajany, lecz jak zawsze piękny i pełen gracji.
Wincenty Brauner został zamordowany przez hitlerowców, a portret Lalusia zginął
z mieszkania mojej siostry po Powstaniu Warszawskim. Wiersz Gałczyńskiego,
rozpoczynający się od słów: „Dziewczyno jasnooka, jasnowłosa, z pieskiem" (nic
więcej nie pamiętam), spalił się podczas oblężenia Warszawy we wrześniu 1939
roku wraz z całym naszym (moim i Stefana) mieszkaniem przy ulicy Królewskiej.
Zostały tylko wspomnienia...
i
MIŁOŚĆ ZDRADZONA
?*?
We wrześniu 1939 roku mijała sto trzydziesta rocznica urodzin Juliusza
Słowackiego. W związku z tym, na zamówienie Polskiego Radia, miałam napisać
słuchowisko o dzieciństwie i młodości wielkiego poety. Zapragnęłam więc poznać z
autopsji kraj, „gdzie Ikwy srebrne wody płyną", kraj lat dziecinnych autora
„Balladyny".
Lato było w pełni, kiedy w towarzystwie mojej mamy i męża przyjechałam do
Krzemieńca. Miasteczko, położone wśród wzgórz i parowów, tonęło w kwiatach i
zieleni. Zamieszkaliśmy w drewnianym pobielanym domku, który przycupnął u samych
stóp Góry Królowej Bony, inaczej zwanej Górą Zamkową. Domek, jak wiele domów w
Krzemieńcu, miał łamany dach z czerwonej dachówki i stał na wysokiej podmurówce.
Składał się z dwóch pokoików przedzielonych sionką, do której wchodziło się
przez dużą krytą werandę, służącą nam za jadalnię i gabinet do pracy. Wiodły tu
schodki u-mieszczone z boku. Tuż nad nimi znajdowało się okno naszego pokoju,
skąd można było ogarnąć spojrzeniem całą werandę.
Przed domem ciągnął się zapuszczony ogród, pełen wspaniale kwitnących roślin.
Zapamiętałam zwłaszcza piękne floksy, które rosły tak bujnie i wysoko, że
tworzyły różnobarwne, pachnące aleje.
Samo miasteczko, drewniane i parterowe, wydawało się senne i ciche