Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Byli tak rozpędzeni, że wydawało się im, iż tutaj, już bez osoby za
biurkiem,
roztrząsną to, czego tam nie zdążyli. Były to pierwsze minuty po zetknięciu
z przedstawicielem władzy. Trwa to potem przez jakiś czas i w tym widzę celowość
takich
spotkań. Napompował ich ten Podcień, to było widoczne. Wstałem i ja, musiałem
się wcisnąć
między nich, bo byli jak po narkotyku, nie widzieli, że zagradzają drogę.
Jeszcze w drzwiach
ukazał się ostatni, był siwy, zażywny, zapewne wyżej w jakiejś hierarchii, długo
trzymał rękę
szefa. Kiedy go mijałem, miał twarz pełną czerwonych żyłek i pomyślałem, że z
jego
ciśnieniem może zdrowiem przypłacić dzisiejszą wizytę u szefa. Była to myśl
krótka, nie
pozbawiona ironii, ale to on właśnie osłonił mnie przed interwencją Zdzisi.
Zanim przybiegła,
już byłem po drugiej stronie, już widziałem plecy szefa, kiedy szedł za biurko.
Potem usiadł,
jakby worek spadł na krzesło, dojrzał mnie i nie widziałem w nim zdziwienia. Był
nieobecny;
może jeszcze z tamtymi i z tym, co mu przynieśli.
Przetarł dłońmi twarz i powiedział:
- Otwórzcie okno.
W dym, w powietrze zawiesiste od tamtej obecności, wpadł zapach kasztanu za
oknem, upał suszył mu liście, teraz, w pełni lata szeleściły jesienne, już
gdzieniegdzie
dotknięte żółtym znakiem śmierci.
Patrzył teraz nie na mnie, lecz na fotel przed biurkiem. To mogło być
zaproszenie.
Szybko z niego skorzystałem. Usiadłem jednak ostrożnie, aby nie naruszyć tej
jego drzemki
z otwartymi oczami - i powiedziałem niegłośno, że mimo tylu trudów wygląda
przecież
doskonale i może nawet się opalił.
Szef odpowiedział, że to ładnie z mojej strony, i wtedy zadzwonił telefon:
- No tak, ale to przecież żadne odkrycie - mówił już nie do mnie. - Bawicie się,
dyrektorze, ze mną w ciuciubabkę. Z wami także się bawią? To im powiedzcie, że
wystąpicie
o karę konwencjonalną, jeśli znów zawalą terminy. Wasza rzecz, aby wycisnąć z
nich te
dostawy. Bo ja, bo my tutaj do was przede wszystkim mamy pretensję... Jak? Nie
wiem.
Wasza rzecz, wasza organizacja. Nawalacie po raz trzeci, a teraz do mnie.
Mówił tak jeszcze chwilę, a ja czułem lekkie cierpnięcie pleców, czy to
przypadkiem
nie chodzi o walterowców. Pech byłby to wówczas dla mnie prawdziwy, że tak oto
siedzę
przed Podcieniem i jestem pod ręką. Pech dla mnie i wpadka dla Matulakowej,
ponieważ
miała dla mnie szacunek. Ale nie o nich była mowa. Szef położył słuchawkę, nie
powołał
mnie na świadka. Mówił potem, że w tym układzie stosunków dostawca-producent
nigdy nie
można znaleźć winnego, choć winni są wszyscy. Bo z braku odpowiedzialności
osobistej
przerzucają się oskarżeniami jak piłką. Chodzi tylko o to, kto pierwszy
zadzwoni, aby wnieść
pretensje.
Odpowiedziałem, że on, Podcień, nie może przecież bawić się w śledztwo, bo dla
niego jedyną miarą jest wysokość produkcji. To logiczne, według mnie, aby się
nie
rozdrobnić. Szef, widziałem to, skłonny był wejść ze mną w rozmowę, kiedy
zadzwonił
telefon.
- Nie wiem, bo dzisiaj wróciłem, towarzyszu. Pewnie, że trzeba, jeśli przylatuje
za
parę godzin. I hotel trzeba, i wysłać kogoś na dworzec. Nie, przecież niedawno
wróciłem.
Tłumacza? Może być tłumacz, tylko nie wiem, co my mamy do tego... Nie
przesadzajcie,
towarzyszu. No dobra, coś się zrobi, nie agitujcie mnie, nie mam czasu.
Mimo tej deklaracji Podcień nie od razu odłożył słuchawkę. Rozmówca był zapewne
na tym samym poziomie służbowym, mówił dużo, nie wypuszczał go z rąk, szef
słuchał,
wzdychał, patrzył przed siebie. Moja sytuacja znów się mogła skomplikować, jeśli
tamten
człowiek wyprowadzi Podcienia z równowagi. Bo on był w innym skrzydle budynku, a
ja
siedziałem blisko, na odległość biurka. Patrzyłem, jak szef kiwał głową, mówił
niechętnie
„tak, tak...” i trwało to jeszcze parę minut.
Kiedy skończył, nacisnął guzik, zaczął coś pisać na karteczce, więc znów
milczałem
przezornie. Dopiero gdy podniósł głowę, zacząłem mówić, ale wtedy weszła
Zdzisia,
a Podcień dal jej kartkę, wyjaśniając sprawę hotelu i ludzi, których trzeba
znaleźć, aby witali
o północy gościa z zagranicy.
Zdzisia była już w drzwiach, kiedy znów zadzwonił telefon. Poprawiłem się w
krześle,
stwierdzając w myśli, że to, co zdążyłem powiedzieć, zbyt dalekie było od
sprawy, z którą
tutaj przyszedłem. To nie był sposób i mogłem zostać na lodzie. Tymczasem
Podcień mówił
do słuchawki, patrząc na mnie nieprzyjaźnie:
- Ja się cieszę? Owszem, wyjeżdżam. Jutro o świcie. Taki protokół dyplomatyczny
i jedzie Podcień, bo inni mają ważniejsze rzeczy na głowie. Do Mińska, właśnie
na festiwal
folkloru bratnich narodów.
Słuchawka spadła rzucona z pewnej wysokości, aż brzęknęło. Powoli znikało
w Podcieniu zmęczenie. Nawet jego siwe, obcięte na szczotkę włosy błysnęły
metalicznie
w ruchu głowy. I zapytał mnie, z czym właściwie do niego przychodzę.
Najwidoczniej żądał
ode mnie odpowiedzi w jednym zdaniu. Ja zaś zrobić tego nie mogłem, bo nie
zawsze skrót
jest najprawdziwszy