Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Przechodziłem przez bramę, ochoczo pokrzykując na bydło, mając wrażenie, jakbym wkraczał w rajskie wrota. Na pierwszym z brzegu zakręcie zniknąłem moim chwilowym towarzyszom z oczu, chociaż krzyczeli za mną coś, czego nie chciałem słuchać.
Wiedziałem od babki Kaliny, że powinienem kierować się na wschód w stronę opactwa świętego Wincentego. Tymczasem podziwiałem wspaniałe domy, które dziewięcioletniemu malcowi wydawały się naprawdę ogromne. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu bogato odzianych ludzi zgromadzonych w jednym miejscu i spieszących we wszelkich możliwych kierunkach. Ożywiony ruch i wielojęzyczny gwar upajały i odurzały. Wiedziony zdrowym instynktem, starałem się wszelako omijać z dala uzbrojonych miejskich pachołków, aby uniknąć zbędnych wypytywań. Wszystkie uliczki i drogi tej dzielnicy wiodły na obrośniętą z obu stron wierzbami ogromną groblę, po której biegła szeroka i wygodna droga publiczna skierowana na północ ku Wielkopolsce.
Co pewien czas zaczepiałem napotkanych ludzi, zwłaszcza tych, którzy sprawiali przyzwoite wrażenie. Pytałem o opactwo i znajdujący się w jego okolicy dom Henryka z Ziz. Rozumiejąc, że nie jestem żebrakiem, nie okazywali mi wcale wrogości, z jaką spotykałem się na każdym kroku w rodzinnym Borku. Oblicza ołbińskich mieszczan rozjaśniał zazwyczaj uśmiech, wyrażający obojętną życzliwość albo przelotne zainteresowanie. Uprzejmie wskazywali drogę. Jakiś starszy zażywny mieszczuch zmierzwił mi żartobliwie czarną grzywę nad czołem, a dwie wystrojone jak królewny w żółto-zielone suknie damy chciały mnie nawet całować. Dopiero później domyśliłem się, że musiały to być nierządnice, tym bardziej iż ciągle pytały zalotnie, co mógłbym im podarować za udzielenie informacji. Naturalnie nie miałem zamiaru chwalić się schowanym za pazuchą klejnotem, dostatecznie rezolutny, aby wiedzieć, że gładka dziewka umie wyłudzić wszystko, co zechce, od omamionego jej czarem chłopca.
Wesołej wymianie zdań przysłuchiwał się potężnie wyglądający mężczyzna o groźnym wejrzeniu. Odziany w ciemny strój uczonego, miał gęstą, poskręcaną brodę, opadającą do pasa. W końcu zbliżył się do nas energicznym krokiem, budząc niepojęty dla mnie popłoch rozmówczyń, które czym prędzej odeszły. „Chcesz dostać się do domu Henryka z Ziz, mój chłopcze? – zapytał. – Kim jest dla ciebie ten zacny mieszczanin?” Odparłem, nieco się zająkując, że jest mi ojcem. W oczach nieznajomego zapaliły się dziwne błyski. Widać było, że waży w myślach jakąś decyzję. Zapytał, jak mnie zwą. Wymieniłem swoje imię. Po chwili wahania uczony wyciągnął ku mnie silną prawicę. „Powiodę cię do domu ojca, Witelonie” – oznajmił w końcu.
W moim nowym towarzyszu podróży było coś, co przypominało Orkana, zwłaszcza spojrzenie, które mogło przenikać człowieka na wskroś. Prowadzony pewną dłonią przewodnika wkrótce znalazłem się przed domostwem, które według jego słów zajmował Henryk, zwany w mieście Szczytnikiem. Z sobie tylko znanych powodów mężczyzna nie chciał jednak wchodzić do środka. Gdy wymamrotałem podziękowania, nieznajomy uważnie zmierzył mnie raz jeszcze wzrokiem od stóp do głów, potem ścisnął mi ramię i rzekł: „Gdyby twój ojciec zapytał, kto cię tu przyprowadził, odpowiadaj śmiało, że mistrz Wolfgang z Weimaru. Tylko wtedy, kiedy zapyta Henryk z Ziz. Pojmujesz to, mój chłopcze?” Skinąłem głową. Wówczas puścił mój rozbolały z nagła bark, odwrócił się na okrytej czarną ciżmą pięcie i spiesznie oddalił. Patrzyłem, jak znika u wylotu uliczki, niejasno przeczuwając, że będę miał jeszcze okazję spotkać tego zagadkowego człowieka.
Ku memu zdumieniu i rozczarowaniu stwierdziłem, że wskazana kamienica nie wyróżnia się niczym szczególnym wśród innych. Fasada domu była więcej niż skromna, raczej uboga. Można było wręcz odnieść wrażenie, że mój ojciec celowo nie pragnie popisywać się bogactwem. Niewiele myśląc, ująłem ciężką kołatkę u wejścia i zapukałem nieśmiało. Po dłuższej chwili ktoś uchylił drzwi i odezwał się z mroków sieni obcą niemiecką mową tonem niezbyt przychylnym