Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.

— Jasne, że nie — odpowiedziała z godnością Cecylia. — Cyrusowi przydałoby się niezłe lanie — mruknął Feliks, który dotąd okazywał niechęć Willy’emu Frazerowi. — Nim się zabrał do pisania listów miłosnych, powinien był się nauczyć ortografii. — Jak mu nie odpowiesz, to gotów zagłodzić się na śmierć — zauważyła Sara Ray. — Mam nadzieję, że tak zrobi — powiedziała z okrucieństwem w głosie Cecylia. Była naprawdę rozgniewana, ale — takie to już jest kobiece serce, nawet gdy kobieta liczy sobie tylko dwanaście lat — rozsadzała ją też duma. Był to jej pierwszy list miłosny i zwierzyła mi się, że poczuła się jakoś dziwnie. W każdym razie, choć na list nie odpisała, nie podarła go. Jestem pewny, że go schowała. Jednak następnego dnia w szkole wyminęła Cyrusa z nieprzystępną miną, nie okazując cienia litości. Cecylia zakrywała oczy, gdy Pat złapał mysz, uciekała do koleżanek, kiedy w domu zarzynano świnię, bo nie mogła znieść jej kwiku, za nic nie rozdeptałaby liszki, ale na cierpienia Cyrusa pozostawała ślepa i głucha. Nagle jednak spadł na nas cios. W dzień zamartwialiśmy się na śmierć, w nocy nie mogliśmy spać. Przez następne dwa tygodnie przeżywaliśmy prawdziwą tragedię. Pat zniknął. Któregoś dnia wieczorem wypił jak zwykle miseczkę mleka na progu obory wuja Rogera, po czym ułożył się na płaskim kamieniu przed domem. I tyleśmy go widzieli. Następnego ranka nigdzie go nie było. Z początku nie przejęliśmy się tym zbytnio. Pat nie był rozpustnym włóczęgą, ale czasem znikał na dzień, dwa. Po trzech dniach jednak zaniepokoiliśmy się, a czwartego wpadliśmy w panikę. — Paddy’emu musiało się coś stać — powiedziała ze smutkiem Mała Baśń. — Nigdy nie pozostawał poza domem dłużej niż dwa dni. — Ale co? — zapytał Feliks. — Otruł się albo zagryzł go jakiś pies — odrzekła tragicznym tonem Mała Baśń. Cecylia zaczęła płakać, ale łzy nic tu nie pomogły. Również nasze próby odszukania Pata okazały się daremne. Zajrzeliśmy do wszystkich stodół i szop na obu farmach Kingów, przeszukaliśmy lasy. Wypytywaliśmy, kogo się dało, biegaliśmy po polach wołając: „Pat! Pat!”, aż ciotka Janet zdenerwowała się i kazała nam przestać się wygłupiać. Ale nigdzie nie natrafiliśmy na żaden ślad. Mała Baśń rozpaczała i nie dawała się pocieszyć, Cecylia nie mogła spać, gdyż wciąż wyobrażała sobie biednego Paddy’ego rozszarpanego przez psa. Z nienawiścią spoglądaliśmy na wszystkie psy, podejrzewając każdego z nich o to, że może być winowajcą. — Najgorsza jest ta niepewność — szlochała Mała Baśń. — Gdybym wiedziała, co się z nim stało — żyje czy nie — byłoby mi odrobinę lżej. Bo może żyje i cierpi. Co noc śni mi się, że wrócił do domu, a rano budzę się i go nie ma, i pęka mi serce. — To jeszcze gorsze niż ta jego choroba jesienią — powiedziała Cecylia. — Wtedy przynajmniej wiedzieliśmy, że robimy, co się da. Tym razem nie mogliśmy nawet zwrócić się o pomoc do Peg Bowen. Zrobilibyśmy to, ale Peg nie było. Wiosną wyruszyła na wędrówkę. Od wielu dni nikt jej nie widział. Jej zwierzaki zostały wypuszczone do lasu i musiały sobie radzić same. Chata była zamknięta. ROZDZIAŁ XI KOSTKA CZAROWNICY Po dwóch tygodniach straciliśmy nadzieję. — Pat nie żyje — powiedziała zrozpaczonym głosem Mała Baśń, kiedy wracaliśmy wieczorem od Andrzeja Cowana. Dowiedzieliśmy się, że pojawił się tam obcy szary kot, ale okazało się, że jest on bury i nie ma ogona. — Chyba tak — zgodziłem się z ciężkim sercem. — Gdyby Peg Bowen była w domu, na pewno by go odnalazła — zapewniał nas Piotrek. — Pogadałaby z tą swoją czaszką. — Ojej! — zawołała Cecylia. — Przecież ona dała mi tę widełkowatą kostkę. Zupełnie o niej zapomniałam. Jak myślicie, nie jest jeszcze za późno? — Kostka! — prychnął pogardliwie Dan. — Zawracanie głowy! — Skąd wiesz? Powiedziała mi, że ta kostka spełni jedno moje życzenie. Spróbuję zaraz po powrocie do domu. — Na pewno nie zaszkodzi — poparł ją Piotrek. — Tyle że już pewnie za późno. Jeśli Pat nie żyje, nawet magiczna kostka czarownicy nie wróci mu życia. — Nigdy sobie nie wybaczę, że nie pomyślałam o niej wcześniej — wyrzucała sobie Cecylia. Kiedy tylko wróciliśmy do domu, pobiegła na górę po pudełko, w którym przechowywała swoje skarby, i wyjęła z niego wysuszoną kosteczkę. — Peg mi dokładnie wytłumaczyła, co mam zrobić. Muszę trzymać kostkę w obu rękach, o tak, i zrobić dziewięć kroków do tyłu, powtarzając dziewięć razy to, o co proszę. A potem mam się dziewięć razy okręcić w prawo i moje życzenie zaraz się spełni. — Co, myślisz, że zobaczysz Pata? — zapytał sceptycznie Dan. Nikt z nas poza Piotrkiem i Cecylią nie wierzył w te czary. Cecylia wzięła kostkę w trzęsące się dłonie i zaczęła się cofać, powtarzając uroczyście: — Proszę, proszę, niech się odnajdzie Pat albo przynajmniej jego ciało, żebyśmy mogli go pochować. Kiedy Cecylia powtórzyła te słowa dziewięć razy, w nasze serca wstąpiła jednak nadzieja. Gdy przestała się obracać, spojrzeliśmy na ścieżkę, jakby rzeczywiście mógł się na niej pojawić Pat. Ale przy bramie zobaczyliśmy tylko Dziwaka. Był to również zaskakujący widok, lecz nas utwierdził w przekonaniu, że już nigdy nie ujrzymy Pata. Wierzył w to jeszcze tylko Piotrek. — Przecież trzeba czasu, żeby czary zadziałały — przekonywał nas. — Jeśli Pat jest o wiele mil stąd, to nie mógł pojawić się tu w mgnieniu oka. My jednak staliśmy niepocieszeni. Po chwili podszedł do nas Dziwak. Uśmiechnął się — a był to rzadki widok, oglądały go tylko dzieci — i uchylił kapelusza, nie okazując zwykłej nieśmiałości. — Dobry wieczór — powiedział. — Czy nie zginął wam ostatnio kot? Spojrzeliśmy na niego ze zdziwieniem. — Widzicie! — szepnął Piotrek. Mała Baśń podbiegła do Dziwaka. — Panie Dale, pan coś wie o Pacie? — zapytała. — Srebrnoszary kot z czarnymi łatkami? — upewnił się Dziwak. — Tak! Tak! — No to jest u mnie w Złotym Kamieniu. — Żyje? — Żyje. — A niech mnie gęś kopnie! — mruknął pod nosem Dan. Otoczyliśmy Dziwaka zwartym kręgiem, wypytując go, gdzie i kiedy znalazł naszego Pata. — Chodźcie do mnie — zaproponował Dziwak. — Sprawdzicie, czy to jest rzeczywiście wasz kot, a ja opowiem wam po drodze, gdzie go znalazłem. Bardzo biedaczek wychudł, sądzę jednak, że nic mu nie grozi