Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.

Obchodził karczmy i domy Jerozolimy ze swą lutnią, czasem śpiewając na chwałę Bogu, a czasem na cześć nagości kobiet. Ludzie dawali mu kawałek suchego chleba, garść daktyli, parę oliwek i odprawiali go dalej. Nastroił lutnię, chrząknął i zaczął śpiewać z trubadurskim kunsztem swój ulubiony psalm: Zmiłuj się nade mną, Panie, albowiem wielkie jest twe miłosierdzie. Albowiem nie ma granic twoje współczucie, zmaż grzech z mojego sumienia. W tym momencie pojawił się karczmarz z dzbanem wina i kubkami. Gdy usłyszał psalm, wpadł w szał. - Dość! Dość! - wrzasnął. - Następny zawraca mi głowę! Zawsze ta sama śpiewka: "Zmiłuj się nade mną... zmiłuj się nade mną..." Idźże do diabła. Czy to ja zgrzeszyłem? Ja podniosłem wzrok na cudzą żonę w kąpieli? Bóg dał nam oczy, żebyśmy ich nie otwierali - nie rozumiesz tego jeszcze? Zresztą, dobrze ci tak. Jazda, wynocha stąd! Idź naprzykrzać się komu innemu. Ślepiec ponownie ujął swój kostur, wsadził lutnię pod pachę i odszedł bez słowa. - "Zmiłuj się nad nami, o Panie..." - zawodził jękliwie rozsierdzony karczmarz. - Dawid robił oczy do cudzych żon, ten ślepy idiota tak samo - i teraz my musimy przez to cierpieć... Ach, Boże, gdybyż tylko wszyscy zostawili mnie wreszcie w spokoju! Nalał w końcu wina do kubków. Wypili. Karczmarz napełnił ponownie swoje naczynie i wychylił je do dna. - Idę teraz wsadzić dla was łeb jagnięcia do pieca. Pierwsza klasa! Matka ukradłaby go z ust dziecku! - Pobiegł na podwórze, gdzie stał niewielki piec, który sam zbudował. Przyniósł gałązki i pędy winorośli, rozpalił ogień i włożył do pieca brytwannę z łbem jagnięcia, po czym powrócił do reszty towarzystwa. Był spragniony wina i rozmowy. Jego towarzysze byli jednak w ponurym nastroju. Stłoczeni przy ogniu wymamrotali ledwie parę słów i pogrążyli się w milczeniu. Wyglądali, jakby stąpali po rozżarzonych węglach. Ciągle zerkali w stronę wejścia, gotowi w każdej chwili zerwać się na równe nogi. Judasz wstał, podszedł do drzwi i stanął w progu. Mdliło go na widok tych tchórzy, których strach odmienił nie do poznania. Patrzcie, jak biegli, jak szybko dotarli do Jerozolimy znad Jordanu i jak zaszyli się w tej karczmie na uboczu, z sercami na ramieniu! Strzygąc uszami jak króliki, wiercili się na tyłkach, gotowi w każdej chwili do ucieczki.... "Niech was diabli, dzielni Galilejczycy - pomyślał. - Dzięki ci, Boże Izraela, że nie stworzyłeś mnie na ich podobieństwo. Urodziłem się na pustyni, jestem wykuty z beduińskiego granitu, a nie z miękkiej gleby Galilei. Łasiliście się do niego wszyscy, zasypywaliście go obietnicami i pocałunkami - a teraz: »Oby nie zawiodły mnie nogi!« - myślicie tylko o tym, żeby ratować skórę. Ale ja - dzikus, diabeł, zabijaka - ja go nie opuszczę. Będę czekał tu, dopóki nie powróci z pustyni jordańskiej, żeby usłyszeć, co powie. Dopiero wtedy zdecyduję. Nie dbam o własną skórę. Jedna tylko rzecz leży mi na sercu - cierpienie Izraela". Z głębi karczmy dobiegła go przyciszona sprzeczka. Odwrócił głowę. - Chyba powinniśmy wrócić do Galilei - tam jest bezpiecznie - powiedział Piotr. - Nie zapominajcie o naszym jeziorze, chłopcy! - Westchnął. Ujrzał swoją zieloną łódź płynącą ponad błękitną falą i jego serce przepełniło się tęsknotą. Ujrzał kamyki, oleandry, sieci wypełnione rybami. Do oczu napłynęły mu łzy. - Chodźmy - powiedział. - Dalej, chodźmy! - Obiecaliśmy mu, że zaczekamy na niego w tej karczmie - zauważył Jan. - Powinniśmy dotrzymać słowa. - To się da załatwić - powiedział Piotr. - Poprosimy Cyrenejczyka, żeby powiedział mu, jak przyjdzie, że... - Nie, nie! - zaprotestował Andrzej. - Jak możemy zostawić go samego w tym zdziczałym mieście? Zaczekamy na niego tutaj. - A ja wam mówię, że powinniśmy wracać do Galilei - powtórzył z uporem Piotr. Jan złapał swych towarzyszy za ręce. - Bracia - zwrócił się do nich błagalnie - przypomnijcie sobie ostatnie słowa Chrzciciela. Wzniósł ramiona ponad miecz kata i wykrzyknął: "Jezusie z Nazaretu, opuść pustynię! Ja odchodzę. Wróć do ludzi. Przyjdź, nie opuszczaj świata!" Te słowa, przyjaciele, mają głębokie znaczenie. Niech mi Bóg przebaczy, jeśli powiem bluźnierstwo, ale... Serce mu zamarło. Andrzej ścisnął jego rękę. - Mów, Janie. Cóż to za straszne przeczucie, którego nie śmiesz wyjawić? - A może nasz Mistrz jest... - wyjąkał. - Czym? Głos Jana był zdławiony, zdyszany i pełen grozy: - ...Mesjaszem! Zadrżeli wszyscy. Mesjaszem! Byli z nim tyle czasu i ta myśl nigdy nie przyszła im do głowy! Z początku brali go za dobrego człowieka, świętego, który niósł miłość światu, potem za proroka, nie opętanego jak dawni prorocy, ale pogodnego i łagodnego. Przybliżał królestwo niebieskie ku ziemi, innymi słowy, niósł ludziom sprawiedliwość i wygodne życie pełne zadowolenia. Nazwał odwiecznego Boga Izraela "Ojcem" i gdy tylko to uczynił, srogi i uparty Jahwe złagodniał i wszyscy stali się jego dziećmi... Ale teraz, cóż to za słowo wymsknęło się z ust Jana - Mesjasz! Znaczyło to tyle, co miecz Dawida, wszechmoc Izraela, wojna! I oni, jego pierwsi wyznawcy, byli wielkimi panami, tetrarchami i patriarchami wokół jego tronu! Był zatem jak sam Bóg na tronie otoczonym przez aniołów i archaniołów! A oni, jego uczniowie, byli boskimi etnarchami i patriarchami na ziemi! Ich oczy zaczęły błyszczeć