Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.

Odraza. Zna je każdy prawdziwy mężczyzna. U Marka w tej godzinie życia górowała odraza. Ale ta właśnie odraza miała ostry smak, w porównaniu z którym Markowi mdłe się wydawały wszystkie inne uczucia, jak i wszystkie istoty będące w jego wieku. Odetką gardził – i uważał, że godność jego nie pozwala mu zniżać się do tej małej dziewczynki. Rzeczywiście bardzo mała dziewczynka, a jednak przedziwnie kobieca. Na przekór teoriom owych sławnych pedagogów, którzy dzielą dzieciństwo na ściśle odgraniczone przegródki – po jednej na każdą władzę duszy – w dziecku, od wczesnego dzieciństwa począwszy, mieści się już wszystko, wszystko, czym jest i czym będzie, podwójny Byt teraźniejszości i przyszłości (nie mówiąc już o Przeszłości, niezmierzonej i nieprzeniknionej, która panuje nad tamtymi, nad jedną jak i nad drugą). Tylko że chcąc to dostrzec trzeba nieustannej czujności. W porannym mroku zdradza się to tylko przebłyskami. U Odetki przebłyski te były częstsze niż przeciętnie bywają u dzieci. Przedwcześnie dojrzewający owoc. Bardzo zdrowa fizycznie, nosiła w sobie mały światek namiętności przerastający ją samą... Skąd się on brał? Gdzieś z daleka, spoza Anetki i Sylwii? Anetka rozpoznawała w nim siebie z czasów, gdy sama była w wieku Odetki. Myliła się jednak, bo sama w tym wieku nie była tak przedwcześnie dojrzała; i kiedy obserwując Odetkę odtwarzała zapomniane namiętności swego własnego dzieciństwa, w dobrej wierze antydatowała uczucia należące do późniejszego okresu czternastu czy piętnastu lat. Odetka była jak klatka pełnego gorączkowego trzepotu skrzydeł. Wciąż przefruwały tam niewidzialne amorki, rozsnuwając swym lotem grę świateł i cieni. Była na przemian to zadowolona, to rozdrażniona – ni stąd, ni zowąd miała ochotę szlochać, to znów wybuchnąć śmiechem, potem była zmęczona i obojętna na wszystko – aż znów, nie wiadomo dlaczego, jakiś gest czy słowo, które interpretowała sobie na swój sposób, wprawiało ją nagle w radość – i to jaką radość! Zmiażdżona szczęściem lub też upita nim jak drozd, gdy się naje winogron, gadała, gadała... I frrr!... Znikała nagle nie wiadomo gdzie, aż w końcu odnajdywano ją w jakimś kącie składziku, rozkoszującą się swoim nieznanym szczęściem, którego sama nie była nawet w stanie zrozumieć. Jakby ptaki jej duszy przelatywały tam i z powrotem, jeden po drugim, szybkie jak strzały. Nie wiadomo nigdy, do jakiego stopnia dzieci są zupełnie szczere w swoich wzruszeniach: przybywają im one z daleka, z bardziej daleka niż dzieci same – i wobec tego dzieci są pierwszymi zdziwionymi ich świadkami, a potem ich aktorami odgrywającymi je, aby ich doświad- czyć. Ta możność nieświadomego rozdwajania się jest u nich instynktownym działaniem ochronnym, umożliwiającym im znoszenie brzemienia, które bez tego byłoby za ciężkie dla ich wątłych barków. Odetka miewała wobec tej czy innej osoby – a czasem wobec nikogo – nagłe porywy uczucia; spontanicznie dawała im teatralny wyraz, nie zawsze głośno, czasem w cichych monologach, w których sama szukała ulgi; odgrywając uczucia łagodziła wywoływany przez nie wstrząs. Porywy te zwracała najczęściej ku Anetce lub ku Markowi –a także ku obojgu na raz – i często, myśląc o Marku, mówiła „Anetko”. Bo Marek wyśmiewał się z niej, Marek pogardzał nią – i ona go nie znosiła! Miewała więc paroksyzmy upokorzonego i zazdrosnego cierpienia, pragnęła zemsty... Ale jak to zrobić? W jaki sposób zadać mu ból? Ból jak największy! W czym go dosięgnąć?... Niestety! Miała tylko swe dziecięce pazurki! Jakie to smutne!... Nie mogąc (na razie) nic, udawała obojętność... Ale ciężko było nic nie móc; a ciężko także udawać obojętność, gdy ciągle miało się ochotę śmiać lub płakać. Taki przymus przeciwny był naturze; Odetka czuła się przybita i wyczerpana – do chwili, gdy nagłe, władcze przebudzenie jej dziecięcej wesołości i potrzeba ruchu rzucały ją z powrotem w wir zabawy