Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Nigdy nie napisano
bardziej pasjonującej powieści ku wzniesieniu dusz ponad twarde warunki bytu.
Śnić ten sen – oto
było wielkie, niewypowiedziane szczęście. Pielgrzymki ojców od Wniebowzięcia
dlatego z roku
na rok potężnie się rozwijały, że zbiegającym się do źródła pociechy ludom
sprzedawali oni
kłamstwo, ten przewyborny chleb nadziei, którego nigdy nie zaspokojony głód
cierpiąca ludzkość
stale odczuwa. I nie tylko rany fizyczne krzyczały z pragnienia, aby je uleczono,
cała istota
moralna i intelektualna wołała o swojej nędzy, w nienasyconym pragnieniu
szczęścia. Być
szczęśliwym, z wiary uczynić sobie gwarancję życia, wesprzeć się aż. do śmierci
na tej mocnej
lasce pątniczej – oto pragnienie, które wyrywało się ze wszystkich piersi,
rzucało na kolana
wszelkie cierpienia duchowe, kazało błagać o przedłużenie łaski, o nawrócenie
bliskich,
o zbawienie duchowe własne i osób ukochanych. Rozlegał się ogromny krzyk, który
rósł
i wypełniał przestrzeń: być szczęśliwym zawsze, w życiu i śmierci!
I Piotr dobrze widział, że ci wszyscy cierpiący, którzy go otaczają, nie czują
już stukotu kół, że
odzyskują siły z każdą przebytą milą zbliżającą ich do cudu. Nawet pani Maze
stawała się
rozmowna, pewna, że Najświętsza Panna zwróci jej męża. Pani Vincent,
uśmiechnięta, lekko
kołysała małą Różę; córeczka wydawała się jej mniej chora od tych półmartwych
dzieci, które
kąpano w lodowatej wodzie i które zaraz zaczynały się bawić. Pan Sabatier
żartował z panem de
Guersaint, opowiadał mu, że w listopadzie, gdy będzie miał zdrowe nogi, odbędzie
podróż do
Rzymu, w którą wybierał się już od lat piętnastu. Pani Vetu, uspokojona, z
lekkimi tylko kurczami
żołądka, myśląc, że to głód, prosiła panią de Jonqu?re, aby pozwoliła jej
umoczyć kawałeczki
biszkopta w szklance mleka; Eliza Rouquet zapomniała o swej ranie i jadła
winogrona z odkrytą
twarzą. Siedzącą na posłaniu Grivotte i brata Izydora, który przestał się
skarżyć, ogarnęła po
wysłuchaniu pięknych opowieści tak błoga niecierpliwość, że pytali o godzinę,
nie mogąc się już
doczekać chwili uzdrowienia. Ale najdziwniejsze było, że nieznany człowiek ożył
na chwilę. Gdy
siostra Hiacynta znów ocierała mu zimny pot z twarzy, otworzył oczy i uśmiech
rozjaśnił na
moment jego rysy. Raz jeszcze nabrał nadziei.
Maria trzymała w swej małej ciepłej dłoni rękę Piotra. Była godzina siódma, do
Bordeaux
mieli przybyć dopiero o wpół do ósmej; pociąg, już opóźniony, coraz to
przyśpieszał biegu, pędził
jak szalony. Burza wreszcie się rozeszła, bezgranicznie czysta słodycz padała z
ogromnego,
jasnego nieba. – Ach, Piotrze, jakież to piękne, jakie piękne – powtórzyła raz
jeszcze Maria
ściskając mu rękę z. wielką czułością. – I nachylając się ku niemu rzekła
półgłosem: – Piotrze,
widziałam przed chwilą Najświętszą Pannę, prosiłam ją o uzdrowienie ciebie i ona
mi to
przyrzekła.
Ksiądz zrozumiał ją i wzburzyły go jej oczy pełne boskiego światła, które
utkwiła w jego
źrenicach. Zapomniała o sobie, prosiła o jego nawrócenie; i pobożne pragnienia,
które z taką
niewinnością wybiegały z ust istoty tak cierpiącej a tak ukochanej, poruszyły go
do głębi.
Dlaczego i on nie miałby kiedyś uwierzyć? I na niego podziałało to mnóstwo
niezwykłych
opowiadań. Przytłaczający upał odurzył go, na widok takiej nędzy nagromadzonej w
tym wagonie
krwawiło jego litościwe serce. Bakcyl działał. Piotr nie wiedział już, gdzie
kończyły się rzeczy
realne i możliwe, niezdolny był pośród tego mnóstwa zdumiewających faktów
dokonać podziału,
wyjaśnić jedne, odrzucić drugie. Przez chwilę, gdy pieśń nabożna znowu się
rozległa, unosząc go
w uparty nurt jego obsesji, nie panował już nad sobą; w halucynacyjnym obłędzie
tego pędzącego
w przestrzeń szpitala wydało mu się, że wreszcie uwierzył