Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Wzięła popiskujące
maleństwo do pyszczka, minęła go i pobiegła ku Psiemu Rumiankowi, Wrzecianowi i
Wrzoścowi, niemo przykazując mu, by został i sam zmierzył się z rozszalałymi, ścigającymi
ją kretami.
Nie istnieją słowa mogące opisać to, co się potem działo, choć prawdopodobnie jest to
ostatnie wydarzenie w historii tego starożytnego systemu. Stare krety, krety wymierającego
gatunku, wiekowe i zagubione, zgorzkniałe i wątłe, niosły na pyszczkach i pazurach jedyną
żywą pośród nich rzecz: krew młodych narodzonych z Maruny, krew unicestwionych przez
siebie kreciątek. Na ich czele zaś, przepełniona nienawiścią i gorzkim jadem bezpłodności,
podążała Squail. Krecica oddelegowana do opieki, krecica, która zawyrokowała, iż wszystkim
bez wyjątku młodym powitym ze znękanego chorobą łona Maruny należy się śmierć.
Żadne słowa nie opiszą porażającego wrzasku owego pospólstwa, okrzyków
nienawiści i wściekłości, albowiem nie ma słów będących w stanie odmalować zwyrodnienie
i zbrodnię.
Pomimo to jednak Tryfan ich nie zabił. Nie musiał. Właściwie takie krety są już
martwe. Choć zbliżył się ku nim powoli, padały przed nim niczym suche drzewa pod
naporem listopadowego wiatru. Tłum rozproszył się i zamienił w pojedynczych starców, zbyt
żałosnych, aby zacny kret hańbił nimi swe pazury. Niegodziwcy chyłkim przemykali obok,
ukradkiem oglądając się za siebie i bezskutecznie usiłując zmazać krew ze swych pyszczków
i pazurów. Mordercy rozbiegli się z powrotem w korytarze, w których już niebawem mieli
dokonać swojego żywota.
Maruna przeżyła tę morderczą napaść. Przeżył ją i Tryfan. Ich krecie także jeszcze
żyło przez jakiś czas. System natomiast sprawiał wrażenie, jakby już wymarł. I gdyby nie
nocne szepty, mogłoby się wydawać, że w ogółe nigdy nie było tam żadnych” kretów.
Wzeszło słońce, lecz Tryfan tego nie dostrzegł. Jego oczy były lodowate; zupełnie
stracił ducha.
Szpaczka powiła cztery zdrowe krecięta. Wrzosiec doglądał ich, kręcąc się w pobliżu.
Te kreciątka były dobrą nowiną, w korytarzach Wola pobrzmiewał śmiech. Śmiech, który
skrywał znane wszystkim okropności.
To się naprawdę wydarzyło. Stało się.
Przez jakiś czas ich maleństwo żyło. Nieszczęsna Maruna żywiła je najlepiej, jak
mogła, nie zważając na ból ogarniętych skalposkórem sutków. Nie przyjmowała żadnej
pomocy, aż do dnia gdy ich kreciątko zmarło. Od początku słabe, z każdą chwilą słabło
bardziej, aż wreszcie zgasło. A potem już było jakby za późno - tam, gdzie leżało krecie,
panowała wielka cisza, nieznana i jałowa. Po jednej jej stronie tkwił Tryfan, po drugiej
Maruna i nie było takich słów, które mogłyby ją zapełnić.
Dlaczego?
- Dlaczego ja?
Cóż jednak mógł mu odpowiedzieć Wrzecian albo Psi Rumianek w owe piękne
majowe dni? Pozostało im tylko oczekiwanie na odejście.
— O nie! - oświadczyła Szpaczka. - Ja tu zostaję. Mam młode, a poza tym nie jest mi
tutaj znowu aż tak źle. No i dziwcie się, dziwcie, sądzę, że będę potrzebna Marunie. -
Szpaczka uśmiechnęła się. Była teraz pełną troskliwości dorosłą samicą.
— Ale ona pójdzie...
Szpaczka pokręciła przecząco głową.
— Jeszcze nie jest gotowa, ale wy tego prawdopodobnie nie rozumiecie. Jeszcze nie
pożegnała tego miejsca.
— Ależ, cudowna Pani...
Szpaczka czule pogładziła Psiego Rumianka.
- Nie zostanę tutaj na zawsze, głuptasie. Tylko do czasu, gdy moje krecięta dorosną.
Przekonam się, że są tu bezpieczne, nauczę wszystkiego, co zdołam, i wrócę do domu, do
Lasu Duncton. Naprawdę! I przyprowadzę ze sobą Marunę. Przyrzekam! Muszę odnaleźć
Lorren i Częstokoła... Uwierzcie mi!
Miała rację. Maruna nie przyłączyłaby się do nich. Tryfan poczuł wyrzuty sumienia,
gdy stwierdził, że sprawia mu to ulgę.
— Skalposkór, Szpaczko...
— Psi Rumianek go przeżył i pozostało mu tylko kilka blizn.
— Tak - szepnął Tryfan. - Tylko tyle.
Potem podszedł do Maruny i próbował coś powiedzieć, ale żadne słowa nie
przychodziły mu do głowy. Wtedy ona zbliżyła się, trąciła go lekko pyszczkiem i wreszcie
odważyli się na siebie spojrzeć. Nadal jednak nie padły żadne słowa, wciąż jeszcze pomiędzy
nimi, tam gdzie niegdyś leżało krecie, rozciągała się cisza. Wydawało się, że ich młode były
całym bólem kreciości, wszystkimi jej nadziejami, w ich śmierci zaś zawierało się całe jego
okrucieństwo i strach. Pozostała tylko pusta cisza.
— Cóż możemy teraz zrobić? - zapytał w końcu Tryfan.
— Niechże Kamń czyni swą wolę - odparła. - Luby Tryfanie, krejcie, danymż nam
bendzie znowu byjć razem? - W jej słodkim głosie pobrzmiewała tęsknota, ale skryba nie
wiedział, dlaczego się rozstają i nie znajdował słów, które mogłyby zmienić jej decyzję.
— Sądzę, że jeśli będziemy wierni i oddani, Kamień znów nas połączy - powiedział.
— Luby mój, otoczonś przez wyele miełości. Pragłam mieć z tobą krecięta.
—
- Jesteś jedyną krecicą, jaką kiedykolwiek kochałem i jaką będę kochał zawsze -
wyznał Tryfan.
Lecz Maruna przyłożyła mu pazur do pyszczka, jakby dając mu w ten sposób znak, by
lepiej nie mówił nic, co pewnego dnia może okazać się kłamstwem. Jego oczy przesunęły się
po wyniszczonych skalposkórem bokach samicy, a potem pogładził po nich łapą.
Uśmiechnęła się.
- Nye miey obaw, nye pomrę. Kamń myę wróci do zdrowya. Nye miey obaw, mięły
mój, nye miey ich.
Pomimo tej rozmowy jednak wciąż trwała między nimi cisza, cisza, której nie mogły
zagłuszyć żadne wypowiadane słowa o miłości czy o nadziei na lepsze czasy. Rozstali się tak,
jakby to była dla nich ulga. Każde ruszyło szukać czegoś, co byłoby w stanie wypełnić tę
ciszę i na powrót ich zjednoczyć.
Wkrótce potem Tryfan opuścił Wole. Towarzyszył mu Wrzecian, poczciwy Psi
Rumianek zaś, trzeci uczestnik wyprawy, miał ich poprowadzić na północ, ku miejscu, z
którego przyzywał ich stary Boswell, na północ, poza Mroczny Szczyt, na północ, do
straszliwego Whern.
Wrzosiec pożegnał ich z prawdziwym smutkiem. Na odchodne dotknął skrybę i
kleryka, na końcu zatrzymując się przy Psim Rumianku, którego serdecznie polubił.
— Jedna rzecz nie daje mi, Psiemu Rumiankowi, spokoju. Psi Rumianek chciałby o
coś poprosić.
— Wal, kamracie, wal śmiało. Jeśli będę mógł, to na pewno to zrobię - zapewnił
Wrzosiec.
— Opiekuj się troskliwie tą cudowną damą, a kiedy powie, że chce wrócić do domu,
to pomóż jej w tym.
— Wrzosiec to sobie zapamięta. A teraz zabieraj się stąd, bo inaczej Wrzosiec zacznie
płakać, a to nie jest w stylu Wrzośca - oświadczył partner Szpaczki