Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
W tym momencie na ekranie domowego monitora każdego z członków gabinetu
uczestniczących w telekonferencji pojawiła się pulsująca ikonka: „Masz
wiadomość”.
— Nie otwierać — wrzasnął szef Urzędu Ochrony Państwa.
— To od hakera!
Ale było za późno.
W następnych dniach doszło do wielu zaskakujących zdarzeń.
— Minister Spraw Wewnętrznych uciekał przed kontrolą drogową, Minister Spraw
Zagranicznych poprosił o azyl na Białorusi, Minister Finansów goły jak święty
turecki stanął
żebrać pod kościołem, zaś Minister Kultury wtargnął z szablą do Muzeum
Narodowego
i porąbał dwa Picassy. Wkrótce jednak euforia minęła i cały gabinet pogrążył się
w apatii, aż
do przedterminowych wyborów. Hakera nigdy nie znaleziono. Ciekawe jednak,
dlaczego
prominenci czołowej partii opozycyjnej jeszcze przed wybuchem epidemii
wyposażyli swe
komputery w nowe programy antywirusowe?
DOM SPECYFICZNEJ TROSKI
Na początek zobaczył jej nogi, gdy schodziła po betonowych schodach wiodących na
molo. Mocne łydki, wyrastające z wełnianych skarpet. Wyglądała dokładnie tak,
jak ją sobie
wyobrażał, wysportowana blondynka o silnych ramionach i płaskiej klatce
piersiowej. Był
pewien, że jej biogram nie mija się z prawdą — pełna subordynacja i
nieskomplikowany
charakter gwarantowały, że będzie idealną osobą do wyznaczonych zadań. Oczy
miała
osobliwie niebieskie, a na policzkach rumieńce, jakie zapewnić może tylko czyste
sumienie
i regularny tryb życia, aczkolwiek nie można było wykluczyć istotnego wpływu
doskonałego
kosmetyku o nazwie Lavandina.
Zielonożółta karetka służby psychiatrycznej zakręciła na pustym placyku i
zniknęła
w głębi platanowej alei. Joanna zeskoczyła do motorówki. Herbert podał jej rękę.
Uścisk miał
mocny, pewny.
— Rewelacyjna punktualność — pogratulował. Odpowiedział mu szczery uśmiech
nieskazitelnie białych zębów.
Zapuścił silnik. Czekał ich kawał drogi. Dom leżał na wyspie w północnej,
niegościnnej
części jeziora, gdzie dostępu do brzegów broniły dzikie góry, a wypływająca
rzeka tworzyła
groźną kaskadę. Herbert nie zadawał wielu pytań. Posiadał pełne dossier
pielęgniarki: pięć lat
pracy w szpitalu w stolicy, trzy ostatnie lata w Zakładzie dla Kobiet o
Zaostrzonym Progu
Ryzyka, stanowiły doskonałą rekomendację.
— Praca nie będzie trudna, siostro Joanno — tłumaczył. — To maleńki ośrodek,
można
powiedzieć prawie domek jednorodzinny, czterech strażników, kucharka,
pielęgniarz i my, to
wszystko.
— A pensjonariusze?
— Przeważnie starzy, zmęczeni ludzie, o nieco śmiesznych choć niezbyt groźnych
dewiacjach, żyjący w wyimaginowanym świecie o dość skomplikowanej hierarchii.
Naszym
celem jest zapewnienie im maksimum spokoju, stąd troska o jak najmniej zmian i
ta klauzula
w umowie, która mogła panią nieco zdziwić.
— Jaka klauzula, doktorze? — błękitne oczy popatrzyły na niego z zaciekawieniem.
— Zgoda na zerwanie na najbliższe trzy lata wszystkich kontaktów ze światem
zewnętrznym.
— Ach, nawet nie zwróciłam na to uwagi!
Max, potężny, ponad dwumetrowy pielęgniarz — niemowa o twarzy dziecka, zaniósł
jej
walizeczkę do pokoiku na poddaszu. Joanna umyła ręce w mikroskopijnej umywalce,
a następnie krętymi schodami zeszła do stołówki. Pensjonariusze jedli zupę
podaną przez
kucharkę, która wyglądała jak idealna krzyżówka rodziców, z których jedno
cechował zespół
Downa, drugie zaś nękane było przez Basedowa. A, i tak uchodzić mogła za
przystojniaczkę
w porównaniu z pacjentami. Joanna różne już monstra w życiu widziała, ale
czwórka
mężczyzn przy stole przypominała potwory z filmowego horroru. Twarze
pensjonariuszy
pokrywały przerażające wypryski, bąble i czyraki, które całkowicie
zniekształcały im rysy,
a postronnego obserwatora musiały napawać odruchowym wstrętem. Odrażający karmin
świeżych blizn przechodził w zadziwiający fiolet zrogowaciałych tkanek… Herbert
uprzedził
ją wprawdzie, że w poprzednim miejscu pobytu pensjonariusze ulegli zatruciu
szerzącym się
tam grzybkiem fungus miraculus, a zastosowana terapia zablokowała jedynie
przerzuty na
dalsze partie ciała, ale mimo to przeżyła szok.
— Przywyknie pani