Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Zdając sobie sprawę, że będzie tego żałowała, czując jednak nieodpartą chęć
przekręcenia noża w ranie, Laura wyszła spoza osłony drzew. Zaczepiła szalikiem o jakąś
gałąź. Aksamitne zasłony w salonie nie były zasunięte do końca. Stanęła na kwiatowej
grządce, nie dbając ani trochę o to, czy jest widoczna, i przyłożyła oko do szczeliny.
Mogła dostrzec fragment półek z książkami, część kredensu, na którym - jakże
stosownie, poza zasięgiem jej wzroku - stało zdjęcie ślubne z Grace. Widziała połowę wazonu
z gałęźmi koralowej kaliny. W polu widzenia pojawiła się kobieta. Trzymała kieliszek
czerwonego wina, prawdopodobnie bordeaux. Zdjęła kapelusz i gęste włosy opadły falami na
jej ramiona. Ma perfekcyjnie wykonany makijaż - pomyślała Laura - ale jest starsza ode mnie.
O wiele za stara dla niego.
Kobieta uniosła kieliszek, uśmiechnęła się i powiedziała coś. Potem wypiła do dna.
Wino Geralda. Intymność tego bardzo zwyczajnego, niewielkiego rytuału doprowadziła Laurę
niemal do szaleństwa. Przestała widzieć cokolwiek z powodu łez. Oczywiście nie zauważyła
ani nie usłyszała starego pana Lilleya z Laburnum Villas, który wyprowadzał wzdłuż skweru
swojego owczarka szkockiego.
Amy dokładnie pamiętała chwilę, w której uświadomiła sobie, że jej życie zamienia
się w niewolę. Mieszkała u swojej szwagierki od kilku miesięcy, od początku usiłując być
użyteczna, w pełni świadoma tego, że nie jest w stanie wnieść w gospodarstwo domowe
jakiegokolwiek wkładu.
Wspomniana chwila nastąpiła pewnego słonecznego, majowego popołudnia. Honoria
siedziała przy swoim biurku, otoczona jak zwykle wykresami genealogicznymi, starymi
listami i innymi dokumentami mającymi związek z drzewem genealogicznym rodziny
Lyddiard oraz książkami na temat heraldyki. Właśnie rozległ się dzwonek do drzwi i Amy
odłożyła cerowaną powłoczkę, spojrzała na szerokie plecy Honorii, uniosła się do połowy, po
czym zawahała się, nie wiedząc, co robić. Honoria nawet się nie odwróciła. Po prostu
wyciągnęła z irytacją palec w kierunku, z którego dobiegł dźwięk
Aż do tej chwili Amy dodawała godności swoim codziennym zadaniom, których
liczba wzrastała w szybkim tempie, posługując się terminem „bycia użyteczną”, co z
pewnością było prawdą. Zanim minął miesiąc od jej przybycia, Amy przejęła na siebie
robienie zakupów (sklep we wsi codziennie, Causton raz w tygodniu), pielęgnację ogrodu,
zbieranie drewna przeznaczonego do bojlera, pranie i prasowanie oraz pomaganie Honorii w
prowadzeniu badań. Istniały jednak zajęcia, których się nie podejmowała. Obowiązki poniżej
godności. Chociaż spowinowacona jedynie przez małżeństwo, wciąż nosiła nazwisko
Lyddiard, a to oznaczało, że nie może czołgać się na kolanach. Tym rodzajem spraw,
określanych jako „prymitywne”, zajmowała się raz w tygodniu pani Bundy.
W rzadkich wypadkach, gdy byli goście, Amy nie wolno było nawet sprzątnąć ze stołu
po podwieczorku. Tak jakby gotowi byli pomyśleć - utyskiwała podczas jednej z potajemnych
rozmów z Sue - że mamy służącą w czarno-białym stroju, która ukrywa się w kuchni.
Sue skinęła współczująco głową, zauważając przy tym, że nigdy nie spotkała
podobnego snoba.
Amy nie zgodziła się z tym. Nazwać Honorię snobem to tak, jakby określić
Aleksandra Wielkiego jako osobę nieco apodyktyczną. Bezwzględna cześć, jaką okazywała
zajmowanej przez siebie pozycji, jak również pozycji swoich przodków w historii Anglii,
była niewiarygodna. Amy uważała ją za nieco zwariowaną. Od czasu śmierci brata Honoria
spędzała cały czas, energicznie śledząc tę linię krwi, wzmacniając każde kolejne odkrycie
taką ilością pierwszorzędnego materiału, jaki sama - a teraz również Amy - mogła
zgromadzić.
Liczne kartonowe pudła wypełnione powiązanymi gumką fiszkami świadczyły o
niezwykłym zapamiętaniu w zdobywaniu informacji. Honoria nieustannie rozwijała ogromną
rolkę białej tektury, obciążając ją na każdym rogu i stopniowo wypełniając drzewem
genealogicznym rodziny. Planowała, że w momencie zakończenia tego szkicu, przeniesie
wszystkie szczegóły na najdelikatniejszy pergamin, każe je profesjonalnie wykaligrafować i
ozdobić złoceniami, po czym oprawi i powiesi w głównym holu.
Przedsięwzięcie to sprzykrzyło się Amy już dawno temu. Często zastanawiała się nad
tym, w jaki sposób Honoria popadła w tę obsesję, jako że z pewnością nie była ona cechą
rodzinną. Ralph (bądź Rafe, jak jego siostra z uporem go nazywała) zupełnie nie
przywiązywał wagi do sprawy warstw społecznych. Rozmawiał z każdym swobodnie, w
przyjacielski sposób. W odróżnieniu od swojej siostry po prostu lubił ludzi. Honoria ludźmi
gardziła. Zwłaszcza przedstawicielami klasy niższej. „Niepełnowartościowi barbarzyńcy
rozmnażający się jak bakterie w swoich obskurnych klatkach” - było jednym z jej mniej
drastycznych określeń. Z jakże wysoka spoglądał na nich jej arystokratyczny duch!
Niecywilizowany motłoch.
Ralph zawsze śmiał się z tych nonsensów i nie mógł zrozumieć, dlaczego Amy nie
robi tego samego, ona jednak uważała, że upieranie się Honorii przy „naturalnej arystokracji
krwi” nie ma w sobie nic zabawnego. Dla niej brzmiało to dehumanizująco, zalatywało
eugeniką, teorią urodzonych przywódców i nasuwało na myśl budzące grozę manipulacje
inżynierii społecznej.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Tak, Honorio.
Amy westchnęła, wypowiadając to kłamstwo, była jednak zadowolona, że dzięki temu
oderwała się od swoich myśli. Każde wspomnienie o mężu z łatwością wciągało ją w spiralę
żałosnej nostalgii