Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Wiedzieli, że nad rzeką Berbice, daleko na południowym wschodzie, żyło w lasach wielu zbiegów i byli tam wolnymi ludźmi. Do nich to grupa, przez nas odbita, chciała uciec przed kilku dniami. Ale Karibowie, grasujący w pobliżu plantacji, złapali zbiegów i na rozkaz plantatora prowadzili teraz do stolicy dla przykładnego ukarania.
- Czy oni wiedzą, co ich czekało w stolicy? - spytałem.
- Zdaje mi się, że wiedzą coś niecoś o śmierci wśród tortur... odrzekł Fujudi, rozmawiający z nimi po holendersku.
- Powiedz im, że są wolni i mogą robić, co chcą. Jakie mają zamiary?
Biedacy, zupełnie otumanieni niedolą i wycieńczeni na skutek bicia, do tego wygłodniali, nie wiedzieli, czego chcieć. Mieliśmy ze sobą sporo żywności i kazałem ich nakarmić. Gdy się najedli, napili, poczuli się raźniej. Wobec tego postanowiliśmy ich uzbroić, zaopatrzyć w żywność i puścić w drogę. Arasybo wyszukał w puszczy jakoweś zielska, które, przyłożone do ran, niosły dobroczynną ulgę. Czterej Karibowie mieli strzelby, ale okazało się, że tylko jeden z Murzynów, ów najstarszy, umiał obchodzić się z bronią palną. Więc ten jeden dostał strzelbę i amunicji na trzydzieści mniej więcej strzałów. Reszta Murzynów otrzymała łuki i strzały, a wszyscy po jednym nożu.
Cztery młode Murzynki stały nieco na uboczu i z posępnymi minami przysłuchiwały się naszej rozmowie, przy czym rzucały do siebie półgębkiem ciche słówka, jak gdyby się naradzając. Z wyraźnym zaciekawieniem spoglądały na naszego Miguela, Murzyna tak samo jak one. Widocznie onże, choć wciąż w masce jak my wszyscy, budził w nich szczególne zaufanie i jakoweś nadzieje. Zaiste w porównaniu z wynędzniałymi niewolnikami nasz wspaniały oszczepnik wyglądał jak silny, zdrowy tur, jak gladiator.
Wreszcie jedna z kobiet, odważniejsza i umiejąca po holendersku, oświadczyła, że one cztery nie chcą uciekać do puszczy razem z innymi, lękając się niepewnej tułaczki; pragnęłyby pozostać z nim, pod jego opieką - i młoda niewiasta wskazała ręką na Miguela.
Miguel był zaskoczony, dokładniej przyjrzał się dziewczynom, były sobie niczego. Dotychczas on i jego czterech przyjaciół Murzynów miewali z Indiankami amory, ale przelotne. Teraz nastręczała się dla nich dogodna sposobność, by ustatkować się i zdobyć stałe żony. Miguel spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Z ochotą skinąłem głową, że zgoda, brać je. Zatem Miguel uśmiechnął się do kobiet życzliwie i kazał im odejść na bok.
Na to zerwał się jeden z młodszych niewolników, mizerak o najbardziej skrwawionych plecach i niezmiernie wyczerpany, i z furią, która wprawiła nas w niemałe zdumienie, głośno się sprzeciwił: że jedna z dziewczyn to jego dziewczyna, i on nie chce, żeby mu ją odbierano.
Miguel się zmieszał. Niepewnie spojrzał na oponenta, ale widząc, że to słabeusz ledwo stojący na nogach, zawrzał gniewem:
- Ty ledwo gonisz resztkami sił, więc jak ją obronisz? Będziecie mieli trudną przeprawę. A czy ty nie wiesz, że was prowadzono do stolicy na pewną śmierć?!...
Pomimo oburzenia Miguel nie zatracił poczucia sprawiedliwości: zapytał się dziewczyny, dokąd chce iść.
Chcę iść z wami! Chcę z wami! Z tobą! - odparła i w swym podnieceniu z przejęciem przylgnęła do boku Miguela.
Wtem do sprawy wmieszał się najstarszy Murzyn i chuchrakowi, który wystrzelił z tak niewczesną gorącością, kazał być cicho: w żmudnym przebijaniu się do rzeki Berbice taka młoda dziewucha byłaby tylko krępującą przeszkodą. Chłopak skulił się, ucichł.
Zanim Murzyni odeszli, ów stary podszedł do mnie i widząc, żem jedyny biały, odezwał się poprzez Fujudiego:
- Uratowaliście nas od śmierci! Powiedz nam, jak się nazywasz? Komu zawdzięczamy życie?
- Widzisz, żeśmy zakryci maskami. Nawet wy nie powinniście wiedzieć!
- Słyszeliśmy tylko o jednym białym człowieku zdolnym do tego, coście dziś zrobili. Ale on daleko stąd, nad rzeką Orinoko.
- Czy znasz jego nazwisko?
- Znam. Biały Jaguar...
- Ale sam mówisz, że on daleko stąd!
- To prawda, daleko stąd! To prawda!...
Gdy uwolnieni Murzyni, pełni otuchy, nas opuścili, a myśmy się przekonali, że nikt z nich nie wrócił, dopierośmy zdjęli maski i ochoczo odetchnęli. Czekała nas jeszcze jedna powinność, przykra, acz nieodzowna: pozbycie się czterech zwłok Karibów. Kazałem wszystko zebrać skrupulatnie i zachować, co do nich należało i co mieli na sobie, osobliwie ich charakterystyczny puch sępa królewskiego na czole i na włosach głowy. Ich strzelby były pośledniej jakości, za to maczugi znakomite.
Pozostało jeszcze zniszczyć zwłoki.
- Może je głęboko zakopać w ziemi! - podsunąłem.
- Za nic w świecie! - zaperzył się Fujudi.
- Dlaczego nie? - zdziwiony spojrzałem na niego.
- Zabici nie powinni pozostawić po sobie żadnego śladu! - zapewniał mnie Indianin. - A zakopanie w ziemi, choćby nie wiem jak głęboko, to niepewna rzecz! Leśne zwierzęta łatwo wykopią. Mamy niezawodny sposób: mrówki...
Wyszperanie w puszczy mrowisk mięsożernych mrówek było łatwą rzeczą: znaleziono ich kilka w obrębie stu kroków. Następnie odcięto głowy od tułowi i to wszystko, rozproszone, z dala od siebie, zakopano w mrowiskach, po czym zapobiegliwie zatarliśmy wszystkie nasze ślady, zarówno na drodze jak i w lesie. Wiedzieliśmy z doświadczenia, że w ciągu dwóch dni po Karibach nic nie zostanie prócz kości.
Po zapadnięciu nocy wróciliśmy na szkuner, pełni zadowolenia. Symarze powierzyłem tymczasową opiekę nad czterema Murzynkami. Szybko z nimi się zaprzyjaźniła.
14