Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Głowę miała tym ciągle nabitą, nie sypiała, i po
nocach, gdy upewniła się, że dzieci mocno śpią, toczyła głośne
rozprawy z sąsiednim pokojem męża, z którego się rozlegały na
przemian to długi oddech snu, to na pół przytomne cierpliwe
odpowiedzi.
Pewnej nocy zażądała, żeby Bogumił wyraźnie powiedział swoje
zdanie jako mężczyzna i ojciec.
- No więc - powiedział - uważam, że dosyć tych domowych
nauczycielek, to przeżytek.
Pani Barbara chwilę czekała dalszego ciągu, a gdy nie nastąpił,
spytała: - No i co? Bo nie rozumiem.
- To - rzekł Bogumił trzeźwiejąc - że dzieci powinny iść do szkół
między ludzi, bo między ludźmi będzie płynąć ich życie. Stamtąd
przyjdzie do nich rodzina, przyjaciele...
- Tak, a niedawno sam mówiłeś, że nie mamy jeszcze oddawać Agnisi
między ludzi - odparła pani Barbara dosyć słabo, gdyż w gruncie
rzeczy uważała, że tym razem Bogumił ma rację.
- Mówiłem? Nie pamiętam...
- Czy to ty co kiedy pamiętasz? - spytała z urąganiem i na tym się
urwało.
Nazajutrz jednak po kolacji przyszła do pokoju Bogumiła i,
poczekawszy aż włódarze odejdą, wróciła do tej sprawy. Rozpoczęła
w te słowa:
- Mówisz - "do szkoły, do szkoły". A przecież mowa może być
jedynie o Agnisi. Tomaszek i Emilka są jednak jeszcze za mali.
Jeżelibyśmy, dajmy na to, oddali Agnisię na pensję, to wypadałoby
za jedno dziecko płacić w mieście, a dla dwojga młodszych
musielibyśmy i tak trzymać w domu nauczycielkę. To byłoby za
ciężko. Przynajmniej na razie nie podołalibyśmy.
- Do tego, że dzieci będą kosztowały coraz więcej, musimy się
przyzwyczaić - zastanowił się poważnie Bogumił.
- Sam przecież mówiłeś, że te dwa lata będą ciężkie, bo koniczyna
nie płaci.
- Ani wełna też nie płaci w tym roku - dopełnił Bogumił.
- No widzisz. Więc co? Więc chyba, że ja się przeniosę razem z
dziećmi do miasta. Wtedy i młodsze będą mogły chodzić do jakiej
freblówki.
I pani Barbara ciężko zaczerpnęła powietrza, jakby wypowiedzenie
tej myśli było trudem nad siły.
Bogumił zląkł się:
- Chcesz ode mnie odjechać? - Schylił głowę i dodał zgaszonym
głosem: - Jak się przeniesiesz do miasta, to już do mnie nie
wrócisz.
- Co też za głupstwa tobie do głowy przychodzą! - wykrzyknęła pani
Barbara tak głośno, jakby pragnęła zagłuszyć coś więcej niż słowa
męża. I w najwyższym stopniu zdenerwowana, rzekła po chwili:
- O niczym z tobą nie można racjonalnie porozmawiać. Sam rozsądek
mówi, że to byłoby najoszczędniejsze wyjście. Ale jeżeli to ci się
nie podoba, to co byś radził?
- Nie miałem czasu, żeby o tym jak się należy pomyśleć. Ale może
zróbmy tak: Agnisię oddajmy do Kalińca, a młodsze niech przez ten
rok jeżdżą do szkoły gminnej do Pamiętowa. Drogi niecałe dwie
wiorsty, mogę im co dzień dawać chłopaka i bryczuszkę.
Pani Barbara przestraszyła się nie na żarty.
- Na co ty dzieci chcesz pokierować? - zapytała ze zgrozą. - Na
chłopów?
- Masz tobie. Zaraz wszystko widzisz w tak czarnym świetle.
Chciałem ci tylko iść na rękę, skoro się boisz wydatku. Słyszałem,
że obecny nauczyciel jest przyzwoity człowiek i że po szkole uczy
osobno, jak kto się o to zgłosi. Więc mógłby i nasze dzieci uczyć
osobno, niekoniecznie razem z chłopskimi. Musi on przecie umieć
coś więcej niż a-b-c. Zresztą - dodał Bogumił niecierpliwie - cóż
to takiego złego chłop. Większym on jest dziś panem niż my tutaj
we dwoje.
- Takim samym jak mech na drzewie albo kamień na polu, takim on
jest panem - rozgniewała się pani Barbara.
- W takim razie - dodała - niech się wcale nie uczą. Niech do
reszty schłopieją tu w tym błocie.
- W jakim błocie? - zapytał przygnębiony.
- W jakim błocie? Pokaż mi, gdzie tutaj nie ma błota. Chociażby
pod drzewami przy ludzkiej kuchni od strony ogrodu. Przecież tam
nigdy nie wysycha. Wysycha kiedy? Nie wysycha.
Rozmowa skręciła na sprawy Serbinowa. Chociaż się tu zadomowili,
ale pani Barbara musi przyznać, że nie ma żadnej miłości do tej
dziury. Czyż nie wychowała się w mieście pomiędzy ludźmi? Z jej
rodziny jeden radca Joachim Ostrzeński siedzi na wsi, a i to pewno
tylko patrzeć jak stamtąd wyjdzie, bo i tak zawsze ciągnie go do
Warszawy. Jeżeli Piekary przy jego gospodarce trzymają się
jeszcze, to dlatego, że mają lasy. Bez lasów dawno by przepadły.
- Ale w ogóle - mówiła - to przecież każdy choć trochę
inteligentniejszy człowiek ciągnie do miasta. Czy taki Woynarowski
na przykład siedzi na wsi? Nie siedzi. Także goni za tym, żeby
czuć koło siebie ludzi... życie...
- Życie... Życie jest wszędzie - przerwał Bogumił.
- Ale mnie idzie o to, żebyś przyznał, że Woynarowski, którego
przecież tak wysoko zawsze stawiasz, też nie siedzi wciąż na wsi.
- To tylko wy, Niechcice - ciągnęła dalej po chwili - trzymacie się
ziemi jak pijany płotu, chociaż ileż to już czasu minęło, jak
utraciliście swoje. Siedzicie na cudzym, a siedzicie.
- Wszyscy tak znowu nie siedzimy. Przecież Hipolit Niechcic miał
swoje, a sprzedał i wyniósł się do miasta.
- Otóż on był właśnie jakby na to stworzony, żeby siedzieć na wsi.
Ciężki i senny. Ale co do mnie, to rzecz prosta o tym, abym miała
nie wrócić, nie warto nawet mówić. Wrócę, wrócę, gdziekolwiek byś
się znajdował. Jednak tego nie możesz mi mieć za złe, że tęsknię
do życia w mieście.
- W takim razie - pytał Bogumił zgryziony - dlaczego tak ciągle
drżysz, abyśmy stąd nie wyszli?
- Bynajmniej o to nie drżę. Przeciwnie, może nawet bardzo tego
chcę