Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
- Idziemy. Jake wybiera się w stronę czegoś, co przypomina tramwaj.
oJęknął i poszedł za nią.
- Będę musiał spędzić resztę życia na Staten Island - stwierdził - ale wcale nie podoba mi się tutaj.
Przy stacji stał pociąg złożony z trzech wagonów. Jake wsiadł do pierwszego wagonu, Helena wciągnęła Malone’a do drugiego. Malone miał nadzieję, że Birnbaum, O’Brien i Schultz wsiędą do trzeciego.
Zaczynał się czuć lepiej, ale zdecydował się nie mówić o tym Helenie. Zastanawiał się, jak właściwie wygląda ta Staten Island. Nie widział nic, tylko szarobiałą ścianę mgły, za którą było coś, co mógł sobie wyobrazić, lecz czego nie mógł widzieć, jakieś przerażające wizje, których nie mógłby opisać w szanującym się towarzystwie. Drżał. Ktoś zaczął jodłować? A może to tylko koła tak jęczą na zakrętach?
Przecięcie nad okiem zaczęło swędzić, żołądek przypominał piłkę futbolową w czasie meczu armia - marynarka, bolały go wszystkie kości. Wiedział, że poczuje się jeszcze gorzej, zanim noc się skończy. Tak, był tego pewien.
Krótki pociąg zatrzymywał się na tuzinach stacji. Na każdym przystanku podrywał się razem z Heleną i wyglądał, czy Jake wysiada. Nareszcie Jake wysiadł. Mgła trochę się przerzedziła Przebijały słabo widoczne cienie, przypominające domy albc drzewa, albo jakieś prehistoryczne monstra. Helena podniosła wyżej brzeg sukni, gdy przechodzili przez wysokie, mokre ziel ska, przez które mieli nadzieję dotrzeć do jakiegoś chodnika Ostatecznie to Malone miał nadzieję, że brną tylko przez zielska... Nagle gdzieś blisko zakumkała żaba i oblał go zimny pot.
- Nie pozwól, żeby on nam gdzieś zniknął - wyszeptała Helena.
Jake szedł powoli, od czasu do czasu przystawał, jakby upewniając się, że idzie w dobrym kierunku. Szli za nim w odpowiedniej odległości i Malone modlił się cicho, by Birnbaum, O’Brien i Schultz nie znaleźli się za daleko od nich. Raz obejrzał się, ale nie mógł ich dostrzec. Stłumił jęk. Był bardzo nieszczęśliwy. Wiedział, co znajdą, gdy Jake zaprowadzi ich do swojego celu, podejrzewał też, iż wie, co się wtedy stanie. To nie było jedynie przeczucie. Pragnął, aby nie stało się to w taki właśnie sposób...
Słabe światło uliczne mrugało bezsilnie we mgle, za nim minęli cztery ciemne zarysy domów. Trzy pierwsze nie były oświetlone. Możliwe, że mieszkańcy spali, ale Malone nie był o tym przekonany. Wyglądały na opuszczone. W czwartym domu migotało w oknie słabe światełko. A za domem...
Helena chwyciła Malone’a za ramię. Jake stał jak wysoka, nieruchoma, cicha figura na skraju czegoś, co wydawało się być małym, otwartym polem. W środku tego pola znajdowała się inna figura, oparta na rękach i kolanach. Helena i Malone podkradli się bliżej.
Nagle otworzyły się drzwi domu, rzucając długi, wąski snop światła. W drzwiach stanął stary doktor Puckett. W jednej ręce trzymał latarnię, w drugiej staroświecki rewolwer.
Malone próbował ze wszystkich sił zachowywać się cicho, ale mgła dokładnie już mu dokuczyła. Głośno kichnął. Jake odwrócił się i spojrzał na nich.
- Co wy tu, u diabła, robicie?
- To ja chciałbym wiedzieć...- zaczął z oburzeniem Malone.
Helena jęknęła, wskazała palcem i zapytała:
- Co on tam robi?
Malone spojrzał na Dennisa Morrisona. Szybko zamknął oczy, ale obraz i tak nie znikał. Śmiertelnie blada, zdesperowana twarz, pokryta porytym strugami potu błotem, z mokrymi, potarganymi włosami nad czołem, z wytrzeszczonymi, płonącymi przerażeniem i szyderstwem oczami. Jego ręce były całe pokryte błotem, posiniaczone, podrapane i zakrwawione. Za nim leżała mała łopatka ogrodowa. Ostatnie kilka stóp szaleńczo grzebał w ziemi gołymi rękoma.
- No, on szuka głowy Berty Morrison - powiedział spokojnie doktor Puckett, schodząc po stopniach do ogrodu. - Tylko, że tutaj jej nie znajdzie. Jest zakopana tam, w kącie, przy dzikiej jabłoni - dodał tonem łagodnej nagany. - Nie ma sensu niszczyć buraczków, właśnie je wysiałem. Powinieneś sobie kupić porządną łopatę, synu.
- Nie mogłem nigdzie znaleźć - tłumaczył się Dennis Morrison.
Wstał z kolan z nagłym okrzykiem przerażenia, potem zamilkł. To milczenie było straszniejsze od tego krzyku.
- Chwileczkę! - rzucił Jake. - Doktorze Puckett...
Doktor Puckett zdawał się nie słyszeć. Postąpił kilka kroków w głąb ogrodu. Helena krzyknęła, Jake chwycił ją i mocno trzymał.
- Nie powinieneś był zabijać Hazel - powiedział doktor Puckett. Jego głos brzmiał spokojnie, zbyt spokojnie. - Berta była złą kobietą, może zasługiwała na to, żeby ją zabić, ale Hazel tyle dla ciebie zrobiła. Nie powinieneś był jej zabijać.
- Nie chciałem jej zabić! - wrzasnął Dennis. - Nie chciałem też zabijać Berty. Ale musiałem! - Spróbował wstać, ale znowu upadł na kolana.
Malone krzyknął:
- Nie! - jednak nie pobiegł do doktora Pucketta, tylko w kierunku Dennisa Morrisona.
- Proszę, niech się pan odsunie, mr Malone - rozkazał doktor Puckett. - Nie jestem dobrym strzelcem i nie chcę niepotrzebnie nikogo zranić.
Malone podbiegł, nie zwracając na to uwagi. Dostrzegł ruch ręki Dennisa Morrisona w kierunku kieszeni. Chciał krzyknąć ostrzegawczo, ale głos uwiązł mu w gardle. Nagle z mgły wyłoniła się masywna postać. Uderzenie pięści wylądowało na jego szczęce, ciężkie ciało powaliło go na ziemię i silnie przytrzymało. Usłyszał strzał i świst blisko przelatującej kuli, potem następny strzał z innej strony