Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Gdy wchodziłyśmy do łazienki, za nami rozgorzała straszna kłótnia. Rozległ się ryk mechanicznego wykrywacza. Jakaś kobieta
znacznie przekroczyła dopuszczalny poziom. Wrzeszczała, że musi dostać się do Centrum, do córki, która będzie rodzić najstarsza wy-
mówka, zresztą może prawdziwa, choć sprawy ciąży podlegają pod kopułą ścisłej regulacji. Ktoś ze straży medycznej szarpał kobietę
pytając o Ubezpieczenie.
Gdyby je miału, szpital Wejścia zająłby się nią i być może coś poradził. Lecz ona nigdy nie dostała Ubezpieczenia, mimo ie jej córka
była w Centrum; syreny wyły i już dochodziło do rękoczynów.
- Mamo - odezwałam się, gdy wchodziłyśmy w obszar białych kafelków i plastyku, z mrugającymi oczami czarnych kamer nad głową,
w huku wodospadu pryszniców. - Mamo, do kogo mnie prowadzisz?
Ona naprawdę wyglądała na zaskoczoną; chyba wciąż myślała, że w swej naiwności nie odgadnę celu, do jakiego zmierzała od po-
czątku: ona też chciała mieć córkę w Centrum. Spiorunowała mnie wzrokiem; potem powiedziała nieodmienne:
- Nie twoja sprawa. Licz, że ci się poszczęści. Zabrałaś puder?
- Tak, mamo.
- Dobrze, weź jeszcze to. Spotkamy się w barze.
Otworzyłam pudełko, w którym był tusz do oczu "Smoky", kremowa szminka pachnąca brzoskwinią i mały flakonik perfum w aerozo-
lu o nazwie "Niech Się Stanie".
Żołądek podszedł mi do gardła. Lecz zaraz pomyślałam: no i co z tego. Prawdziwą głupotą z mojej strony byłaby wiara we własną na-
iwność. Wiedziałam od lat.
Gdy kończyłyśmy w barze hamburgery, zaczęło wreszcie padać na dworze. To dawało się w y c z u ć , pomimo wielokilometrowej od-
ległości, pod ochronnymi warstwami i szkłem ołowiowym. Coś w rodzaju migotania wzroku. Tutaj nic nam nie zagrażało, ale ludzie in-
stynktownie odsuwali się od ścian zewnętrznych baru, kryli się pod liśćmi zasadzonych w skrzynkach plastykowych palm. Matka została
na miejscu.
- Skończyłaś, Greeno? To idź do łazienki i wyczyść zęby, zanim wyruszymy. Wyperfumuj się jeszcze.
- Flakonik pusty, mamo. Starczyło na jeden raz.
- Rozbój w biały dzień - sarknęła matka. - W ogóle nie czuć.
Kazała mi pokazać pusty aerozol i zmusiła do psyknięcia powietrzem w jedno i drugie ucho.
Na tyłach baru biegnie wysadzana drzewami autostrada do Centrum. Prawdziwe drzewa, zielone, a na poboczach zieleń traw. Zeszły-
śmy ze stoku, by zaczekać na elektryczny autobus o wesołej, jaskrawej barwie, za to z nieuprzejmym kierowcą. Zawsze wydawało mi
się, że wszyscy w Centrum tryskają radością i zadowoleniem, są pełni optymizmu i życzliwości. I stale doznawałam rozczarowań. Oni
od razu wiedzą, że ktoś nie jest stąd; ostatecznie każdego zdradzi kolor cery, różny od bladości spod kopuły i czekoladowej opalenizny z
solariów Centrum. Choć nikt nie mógł tu wejść bez sprawdzenia dopuszczalnej normy, większość ludzi odsuwa się od przybyszów w au-
tobusie czy kolejce podziemnej. Gdy raz czy dwa poszłyśmy z matką do kina w Centrum, nikt nie usiadł koło nas. A jednak nie wszyscy
postępują w ten sposób. Osoba, do której prowadziła mnie matka, nie ma pewnie nic przeciwko temu.
- Będę mówić za ciebie - oświadczyła matka, gdy wysiadałyśmy. (Kierowca ruszył nie czekając, niemal strząsnął nas ze stopni z
obrzydzeniem; dobrze, że żadna z nas nie zwichnęła nogi.)
- A jak on mnie o coś spyta?
- On?
Nie zamierzałam jednak ustępować tym razem.
- No, dobrze. W takim wypadku odpowiesz, ale wpierw dobrze się zastanów.
W niektórych zakątkach Centrum stoją bardzo stare budowle historyczne i pomniki miasta wewnętrznego: zadbane i ładnie utrzymane,
ponieważ znajdują się w środku. Stanęłyśmy właśnie przed jednym z takich budynków. O ile dobrze pamiętam z telewizji (matka dopil-
nowała, żebyśmy wychowywali się z telewizją edukacyjną, lekcjami na kasetach i zestawami do ćwiczeń) architektura wyglądała na ko-
niec osiemnastego albo początek dziewiętnastego wieku: biały kamień, zwieńczone okna i kolumnady portyku, a u stóp długich schodów
- czarne żelazne lwy.
Gdy wchodziłyśmy po schodach, odczuwałam przejęcie i lekki strach.
Szklane drzwi za rzędem kolumn były szeroko otwarte. Właściwie dlaczego nie - tutaj można. Ciepły, lecz rześki powiew słodkawo
pachnącego powietrza z klimatyzacji pod kopułą dmuchając w tę i z powrotem wdzięcznie poruszał liśćmi prawdziwych paproci w doni-
cach. W holu stało akwarium ze złotymi rybkami. Chciałam zatrzymać się i popatrzeć. Czasem na ulicach Centrum widzi się zamożnych
ludzi wyprowadzających na spacer czyściutkie i zadbane psy albo lisy. Kiedy indziej wysoko w oknie siedzi jedwabisty kot. W parkach
Centrum mieszkają ptaki, nauczone, że nie wolno im latać nigdzie indziej. Gdy nad kopułą zapada zmierzch, słychać ich podniecone
ćwierkanie: sadowią się do snu. Wtedy zapalają się wszystkie latarnie w mieście, a dookoła nich tańczą ćmy. W Centrum można dostać
prawdziwy miód z farm pszczelarskich, wołowinę i mleko z ośrodków hodowli, a także łososia, wyprawioną skórę, wino i róże.
Ale rybki w zbiorniku były śliczne. I nagle pomyślałam, że jeśli tu zostanę - jeżeli się uda... ale nie wierzyłam ani trochę. Wypełniałam
tylko wolę mojej matki, bo przecież nie wolno się jej sprzeciwiać, nigdy przenigdy.
Windziarz zabrał nas na szóste piętro. Doskonała obojętność: nas tu nie ma, on sobie jeździ windą z nudów.
Wielki, stary zegar w holu oznajmił trzecią po południu. Weszłyśmy w pusty korytarz. Podobnie jak okna, wszystkie pokoje były
otwarte: wykwintne nisze ze szklanymi meblami - pomieszczenia biurowe. Ostatni pokój w głębi korytarza miał zamknięte drzwi.
Matka przystanęła. Była blada; jej oczy i usta tworzyły trzy rysy w bezbarwnej kości. Uniosła dłoń, która drżała, lecz pukanie za-
brzmiało twardo i donośnie.
Po chwili drzwi same się otworzyły.
Matka weszła pierwsza.
Stanęła przede mną, pośrodku doliny wysłanej dywanem zielonym jak trawa, i zasłoniła mi widok.
- Dzień dobry panu. Mam nadzieję, że nie przyszłyśmy zbyt wcześnie