Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Gdy tak stał w ciszy, próbując pojąć tę
tajemnicę, wydało mu się, że całe jego dotychczasowe życie było tylko przygotowaniem do tej
chwili, jakby musiał przejść przez wszystkie kręte i zawiłe drogi i dróżki tylko po to, by w
końcu dotrzeć tutaj. Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo tak stał - pół godziny, godzinę, czy
może tylko dziesięć minut. Czas nie grał roli. Gdy ponownie się wyprostował, czuł się
całkowicie odmieniony, wypełniony wewnętrznym spokojem i zgodą, pełen wdzięczności.
Odmieniony wydał mu się też świat wokół, zdawał się świecić i promieniować, kolory były
jakby intensywniejsze, ciemność ciemniejsza a światło jaśniejsze. Wszystko było takie, jakie
powinno być. Dotarł do źródła.
Oczywiście, potem zabłądził. Z drugiej strony trudno powiedzieć, że zabłądził, skoro
właściwie błąkał się bez celu. Wędrował po wąskich, wysokich zaułkach Starego Miasta,
spoglądał do góry na okratowane okna nad kruszącymi się gzymsami, pozwalał, by wabiły go
mętne, jakby osłabłe ze starości lampy tlące się w stęchłych, ciasnych niczym tunele uliczkach,
gdzie wzniesione przed setkami lat ściany pokryto dziką plątaniną kabli. Tu i ówdzie natykał
się na ludzi: kobiety o głowach wstydliwie osłoniętych chustami, Arabów w białych burnusach i
turbanach na głowie. Ignorowali go, co najwyżej obrzucali obojętnym spojrzeniem. Wszyscy co
do jednego wyglądali pięknie. Mijał żelazne rolety, zamknięte drzwi i mężczyzn, siedzących na
kamiennych ławkach pod łukami tuneli i w milczeniu palących papierosy.
Panował spokój.
W pewnej chwili odkrył małą żeliwną tabliczkę, przybitą do jednej ze ścian, na której widać
było jedynie prosty, wykonany dużymi literami napis VII ST. Poniżej zamocowano jeszcze jedną
metalową tabliczkę i George musiał zapalić zapalniczkę, by odcyfrować znajdujący się na niej
napis.
Była to, jak informował angielskojęzyczny tekst, siódma stacja Drogi Krzyżowej Chrystusa.
Miejsce, gdzie Jezus po raz drugi upadł pod ciężarem krzyża, który kazano mu własnymi
rękami zanieść na wzgórze Golgoty.
George z niedowierzaniem patrzył na ziemię. Zamocowane kamienne płyty, na nich koleiny
wyżłobione przez setki lat.
Nagle, z kilkusekundowym opóźnieniem, jakby owa myśl niczym wahadło musiała
najpierw odchylić się w przeciwnym kierunku i nabrać impetu, dotarło do niego z całą mocą.
Tutaj? W tej wąziutkiej uliczce?
Gdy stanął na jej środku i rozłożył ramiona, mógł dotknąć obu murów, po prawej i po lewej
stronie. Tam, skąd pochodził, szersze mieli nawet kanały ściekowe.
To dokonało się tutaj. Stali po prawej i po lewej stronie, szydzili z niego, gdy szedł w swej
cierniowej koronie, uginając się pod ciężarem olbrzymiego krzyża, osłabiony męką tortur,
przesłuchania, biczowania. Pluli na niego i szydzili w drodze na miejsce kaźni.
Szedł tą uliczką.
Tej ziemi dotykały stopy Zbawiciela.
George padł na kolana, dotknął bruku.
Jego pot i jego krew skropiły tę ziemię. George’owi zdawało się, że jeszcze je wyczuwa
dotykiem.
Ryan zakończył obchód obozu i stał teraz przy wozie zamieszkiwanym przez swego szefa.
Z okien pokoju konferencyjnego prześwitywało nieco światła, lecz nic nie było słychać. Warta
przy sektorze czternastym właśnie zmieniła się; to być może już ostatnia noc, gdy trzeba strzec
miejsce znaleziska.
Panował spokój.
Spokój niemal niestosowny, biorąc pod uwagę, co tu znaleziono.
Spokojnie obracał głową we wszystkie strony, wciągając powoli powietrze przez rozdęte
skrzydełka nosa. Niczym nie pachniało. To zresztą był tylko taki jego tik, stare przyzwyczajenie,
gdy był czymś zajęty. Gdy instynkt mówił mu, że coś jest nie w porządku.
Jeszcze raz przewijał przed swym wewnętrznym okiem taśmę z wydarzeniami tego dnia,
jeszcze raz myślał o tym, co słyszał i widział i co mu powiedziano, wyczuwając dokładnie, gdzie
coś nie gra, gdzie odzywał się niepozorny, cichy głos, wołający: - Zaraz, zaraz? A co to?
Tak. Było coś niepokojącego.
Sprężystym jak u kota, gwałtownym ruchem odwrócił się i ruszył w kierunku stojącego
naprzeciw wozu, w którym znajdowała się centrala całego ich przedsięwzięcia. Pracowano tutaj
dzień i noc, a drzwi były stale zamknięte. Ryan miał oczywiście klucz, a w jego dłoni klucze
nigdy nie brzęczały