Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
- A czy ja mówię, że nie?
Owszem. Sam się zapiszę, ale co
innego być członkiem Ligi, a co
innego kupować towary krajowe.
Ja panu powiem, panie prezesie,
że im więcej będzie członków,
tym lepiej. Wówczas dopiero
przyjdzie prawdziwa moda na
towary zagraniczne! Wówczas
dopiero będzie to prawdziwy
szyk! Uważa pan?
- Tak pan sądzi?
- Znam swoich. A jest i drugi
plus. To cła! Cła, panie!
- Nie rozumiem.
Mech przysiadł na biurku,
czego Józef nie znosił, i
powiedział:
- Ostatnimi czasy coraz więcej
słyszało się o zamiarze
podwyższenia ceł. I przeszłoby
to, murowane. Bilans handlowy
leci na łeb na szyję. Otóż teraz
rząd, licząc na tak zwaną akcję
społeczną, na tę całą Ligę,
będzie siedział co najmniej
przez pół roku cicho i ceł nie
podwyższy.
- Dlaczego?
- Po pierwsze, każda podwyżka
ceł to nieprzyjemne zabawki z
importującymi państwami. Każdy
rząd woli ich uniknąć. Akcja
społeczna to inna rzecz, za tę
nie jest rząd odpowiedzialny. A
zanim przekona się, że cała
akcja jest fikcją, dużo wody
upłynie.
- Jeżeli będzie w ogóle
fikcją!
- Musi być. Oczywiście,
spadnie wwóz produktów pierwszej
potrzeby, ale che... che...
che... towar luksusowy pójdzie
jeszcze lepiej.
Józef nie lubił Mecha, ale nie
mógł mu odmówić rozsądnych
poglądów na sprawy handlowe.
Irytował go wprawdzie cynizm, z
jakim ta kanalia nie starała się
maskować swojej brudnej duszy,
ale taki człowiek w
"Polimporcie" niewątpliwie był
osobą pożyteczną.
W redakcji panował nastrój
pogodny. Swojski swym czarującym
sposobem bycia nadawał całemu
zespołowi, a zdawało się i
lokalowi, ton uprzejmej, nikomu
nie włażącej w paradę
beztroski.
Nawet doktor Żur,
niewyczerpana skarbnica
wiadomości, zmienił się o tyle,
że teraz o każdym mógł coś
miłego i pochlebnego powiedzieć.
W administracji królował
fenomenalny Fahrtouscheck.
Z wrodzoną sobie swobodą
obejścia przyjął Józefa omal po
przyjacielsku i zaczął mu bez
żenady mówić per "panie Józiu".
Ponieważ jednak z równą swobodą
wyrażał się o najwybitniejszych
osobistościach, Józefowi nie
pozostawało nic innego, jak
tolerować tę poufałość.
- Pan, panie Józiu, ja i
Swojski dopiero pokażemy ę trua,
co się da zrobić z takiej
ejfemeryty, jaką był dotychczas
"Tygodnik". Awanti! Audacem
fortuna juwat. Nach Kanosa rycht
wir giejen! Jesteśmy jak te trzy
muszkiety Dziumasa. Razem,
młodzi druhowie! - jak mówi
poeta. Dziskordem, panie
dzilabuntur... che... che...
che...
- Jakże tam z ogłoszeniem
firmy "W~urtz i Majorkowski"? -
łagodnie przerwał redaktor
Swojski.
Fartuszek nadął owal swojej
figury, wysunął naprzód brzuch,
podniósł brwi i tryumfalnym
głosem zawołał:
- Giemacht! Sze mua e kom sa.
Kut kie kut, robię co trzeba.
W~urtz kręcił nosem, że tak
powiem mit dzi naze, ale
Majorkowski powiada tak san por
ni san reprosz: - Musowo!
Ilnijapa do razgawor. Jeszcze
mnie musieli na winko zaprosić;
a ja dlaczego nie, buzines ist
bizines, aj ju plas, podali
szablisa takiego, że sil wu ple
aseje wu! Proszę ricen ri!...
Jedyną kardynalną wadą tego
czcigodnego pana było to, że
trzeba było niezmiernie dużo
trudu włożyć w pozbycie się go
bodaj na pół godziny. Wciąż
właził do gabinetu i gadał