Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
I bez tego rumiane policzki krasawic stają w pąsach, ale Griń
idzie i się nie zatrzymuje i dopiero stanąwszy przed Oksaną, wycią-
ga rękę:
- Może zatańczymy...
A ona, niby to zmieszana, wyraża zgodę kiwnięciem główki...
Hej hop, dziś, dziś...
Świat jest piękny. Świat jest żółty, niebieski, pstry, kręci się,
wiruje... i nieruchome są tylko zakochane oczy Oksany.
Pęka naszyjnik z czerwonej jarzębiny.
Jęczą cymbały, chrypi lira, zabawnie popiskują dudy. Griń
tak strzela butami w ziemię, że od starego buta odpada podków-
ka - która zostaje w pyle, pośród rozdeptanych jagód jarzębino-
wych...
Woda w przerębli była czarna niczym smoła. Od brzegu cią-
gnęła się ku niej wąska ścieżka - schodziła tu młynarzowa Łyszka.
Griń stał i patrzył na zimną taflę.
Był jeszcze chłopcem, kiedy zimą utopiła się tu sąsiedzka cór-
ka, Kilina. Mówiono, zadała się z przejezdnym pięknisiem - zawoła-
nym awanturnikiem, i wydęło jej brzuch, ale nie wytrzymała wstydu
i hyc, w przerębel...
Tamtego zucha widział potem Griń na czyimś weselu. Tańczył
jak sam diabeł, zamiatał ulicę czerwonymi portkami; baby coś tam
szeptały, chłopi popatrywali na siebie ponuro, ale rozeszło się po
kościach, nie wygonili precz...
A Kilina leżała na wozie, cała oblepiona lodem. Wyłowili ją gdzieś
tam w dole rzeki, przykryli rogoża i tak przywieźli - a mróz był trza-
skający i kiedy Griń, zręczny i wiedziony ciekawością przebił się przez
tłum na placu przed cerkwią, a ojciec Kiliny lekko podniósł rogo-
źę... Griń zdążył zobaczyć i na zawsze zapamiętał. Dziewczyna leżała
jak żywa, z długimi, pokrytymi lodem włosami, cała w lodzie... i mia-
ła lód w otwartych oczach.
Czarna woda w przerębli zadrżała... Griń płakał.
Wszedł niczym gospodarz. Zzuł buty, usiadł na ławie, wparł
dłonie w kolana.
Matka stała koło skrzyni. Wieko było otwarte, a oddzielnie leżały
na nim odświętne suknie, koszula, pas i kolorowa chusta; oddzielnie
zaś wisiały koszulki dziecięce z cieniutkiego płótna, jeszcze Griniowe...
- Byłem na cmentarzu - odezwał się Griń cichym głosem.
Matka spojrzała nań jakby z przestrachem, ale się nie odezwała.
- Byłem na cmentarzu. Na mogile ojca.
Matka pochyliła się ciężko i wyciągnęła ze skrzyni jakiś zwój.
Potrząsnęła nim i Griń zobaczył, że to płótno na pieluchy. Żółtawe,
cienkie, wielokrotnie prane.
Griń zacisnął zęby.
Naskoczyć. Uderzyć. Capnąć za włosy, powlec przez całą kom-
natę, wyrzucić prosto w zaspy...
Matka wstrzymała oddech; była już mocno ociężała i Griń
z przerażeniem nagle pojął, że brzuch matki znacznie się powiększył
- raptem w dwa dni!
- Kiedy mi podarujecie braciszka? - zapytał jakimś obcym,
skrzypiącym głosem.
Matka odwróciła się.
- W przyszłym tygodniu...
- W przyszłym tygodniu?!
Matka starannie rozkładała stare ubranka i rozwieszała je na
krawędzi wieka skrzyni.
- Och, wraży wyskrobek... - cichutko jęknął Griń. - Szybko-
ście go wyhodowali... Niczym szczurka!
Matka zamarła na chwilę w bezruchu, a potem ponownie za-
brała się do swojej pracy. Jej dłonie poruszały się szybko, pewnie,
zręcznie... znajome, kochane...
- Wyskrobek wraży! - syknął Griń, wstając. - Za nogi go
i w przerębel! Chcecie, żeby wasz bękart żył, wynoście się z ojco-
wej chaty, żeby tu po was śladu nie zostało.
Zasłona nad piecem powoli się odsunęła. Wyjrzały zza niej kosę,
żółtawe oczy; ale wbrew temu, czego mógłby się spodziewać, Griń
się nie przestraszył. Przeciwnie - gdy ujrzał znikacza, grzejącego
grzbiet na ojcowskim piecu, nabiegające mu do oczu łzy natych-
miast wyschły.
- No proszę... Znaczy, tak...
Ruszył ku drzwiom i otworzywszy je kopnięciem, wpuścił do
komnaty kwaśnawy zapach przedsionka.
- Precz! Z ojcowej chaty... oboje poszli precz!
Matka zamarła nad skrzynią. Potem zgniotła jedną z Griniowych
dziecięcych koszulin i wtuliła w nią twarz.
Znikacz zwiesił nogi z pieca. Był bosy. Na prawej stopie miał
cztery palce, na lewej sześć.
Zeskoczył na podłogę. Teraz, przy świetle, nie wyglądał tak
strasznie -jego długie, wąskie oczy były zmrużone, jak u krótkowi-
dza, a czarne, psie wargi podwinął osobliwie, jakby chciał gwizd-
nąć albo splunąć.
- Ja się ciebie nie boję! - stwierdził Griń, czując, jak mu zimny
dreszcz przebiega po skórze. - Zabieraj ją w swoją skałę. W skałę,
w której siedzisz! Niech tam niańczy swego bękarta!
Ręka znikacza wyciągnęła się, jakby przez całą izbę. Czterema
długimi palcami ścisnął pasierba za gardło. Griniowi pociemniało
w oczach.
Mrok.
Rio, bohater do wynajęcia
Ulewa ustała przed chwilą, a chmury znów zaczęły zbierać się
w gromadę i jasne było, że zaraz znowu lunie.
Po ulicach krążyli zamiatacze z miotłami z lipowego łyka. Sta-
rannie oczyszczali mozaikę z naniesionego przez wodę piasku i rzad-
kiego błocka. Pożytku z ich pracy było niewiele, ponieważ wszyscy
wiedzieli, że gdy tylko zacznie lać, oczyszczone mozaiki znów za-
ciągną się błotem, tym niemniej zamiatacze z uporem godnym lep-
szej sprawy krążyli po ulicach i robili swoje.
Kilka godzin poświęciłem na bezcelową włóczęgę po mieście.
Względna pustka na ulicach pozwoliła mi na spokojnie obejrzenie
mozaiki; szedłem, spoglądając na przemian pod nogi i na boki, do-
tarłem na przedmieście, minąłem kilka kwartałów i zawróciłem ku
środkowi... Mozaika interesowała mnie coraz mniej.
Jeżeli gdzieś na ulicy natkniecie się na dom, niegdyś bogaty,
a teraz opuszczony, jeżeli zobaczycie porzuconą kuźnię albo znisz-
czony przez pożar sklep - nic szczególnego sobie nie pomyślicie,
w wielkim mieście trafiają się ludziom wzloty i upadki. Ale jeżeli
porzucone domy, opuszczone warsztaty i sklepy trafiają się co krok
- to mimo woli gęba zaczyna się wam wyciągać.
Szczegóły. Przywykłem do zwracania uwagi na szczegóły; dziw-
nie jakoś popatrzyła na mnie kobieta, która przeganiała z ulicy ba-
wiące się dzieci. Wzdrygnął się rzemieślnik, którego zapytałem o drogę