Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Po tym wydarzeniu, dzięki któremu wreszcie jasno pojąłem dobroczynny wpływ
wrażeń ukształtowanych we mnie w dzieciństwie przez opowieści ojca –
wpływ, który doprowadził do wykrystalizowania się we mnie czynnika
uduchawiającego, pozwalającego na zrozumienie tego, co z reguły wydaje się
niezrozumiałe – często żałowałem, że dopiero tak późno zacząłem nadawać
starożytnym legendom należne im, jak to teraz rozumiem, ogromne znaczenie.
Ojciec opowiedział mi kiedyś jeszcze inną legendę o Potopie poprzedzającym
Potop; po tym wydarzeniu nabrała ona dla mnie również całkiem szczególnego
znaczenia.
Legenda ta, także wierszowana, opowiada o tym, jak dawno, dawno temu, aż
siedemdziesiąt pokoleń przed ostatnim potopem (jedno pokolenie równało się
wówczas jednemu stuleciu), kiedy tam, gdzie dzisiaj płynie woda,
znajdowała się pustynia, a na miejscu dzisiejszej pustyni płynęła woda,
kwitła na ziemi wielka cywilizacja, której głównym ośrodkiem była nie
istniejąca już wyspa Haninn, stanowiąca centrum całej ziemi.
Korzystając z innych danych historycznych, umiejscowiłem wyspę Haninn
mniej więcej tam, gdzie dzisiaj znajduje się Grecja.
Jedynymi ludźmi, którzy przetrwali wcześniejszy potop, byli pewni bracia
zakonni z nie istniejącego już Bractwa Imastun [w starym ormiańskim słowo
imastun znaczy “mędrzec"; używano go również jako tytułu nadawanego
wszystkim wybitnym postaciom historycznym. Na przykład nadal umieszcza się
je przed imieniem Króla Salomona]; jego członkowie stanowili kastę
rozrzuconą po całej ziemi, ale główny ośrodek mieścił się właśnie na tej
wyspie.
Członkami Bractwa Imastun byli uczeni mężowie zajmujący się między innymi
astrologią. Przed samym potopem rozjechali się oni po całej ziemi, żeby z
różnych miejsc obserwować zjawiska zachodzące na sklepieniu niebieskim.
Jednakże bez względu na to, jak duża odległość dzieliła ich od siebie,
utrzymywali ze sobą nieustanny kontakt i za pomocą telepatii przekazywali
do centrum wszystkie uzyskane informacje.
Wykorzystywali do tego celu tak zwane pytie, które spełniały rolę
odbiorników. Wchodząc w trans, nieświadomie odbierały one i rejestrowały
wszystko, co przekazywali im z różnych miejsc bracia Imastun, i zapisywały
informacje w jednym z czterech uzgodnionych kierunków, w zależności od
tego, z której strony świata dotarła do nich wiadomość. Innymi słowy,
zapisywały od góry do dołu wiadomości pochodzące z miejsc położonych na
wschód od wyspy; z prawa na lewo te z południa; z dołu do góry te, które
nadeszły z zachodu (z obszarów, gdzie kiedyś znajdowała się Atlantyda, a
dzisiaj roztacza się Ameryka); z lewa na prawo wiadomości przekazywane z
terenu zajmowanego dzisiaj przez Europę.
Ponieważ przedstawiając w logicznej sekwencji niniejszy rozdział
poświęcony pamięci mojego ojca, wspomniałem o moim pierwszym wychowawcy,
dziekanie Borszu, uważam teraz za konieczne opisanie pewnej procedury
ustalonej przez tych dwóch mężczyzn, którzy żyli normalnie do późnej
starości i którzy wzięli na siebie obowiązek przygotowania do
odpowiedzialnego życia chłopca tak nieświadomego jak ja, a teraz, dzięki
swojej sumiennej i bezstronnej postawie wobec mnie, zasługują na to, by
stać się dla mojej esencji “dwoma obliczami boskości mojego wewnętrznego
Boga".
Owa procedura – co się okazało dopiero później, kiedy ją zrozumiałem –
była niezwykle oryginalnym środkiem służącym do rozwoju umysłu oraz do
samodoskonalenia.
Nazywali ją kastusilia; ten termin, jak mi się wydaje, pochodzi ze starego
asyryjskiego i mój ojciec najwyraźniej zaczerpnął go z jakiejś legendy.
Oto jak wyglądała ta procedura:
Niespodziewanie jeden zadawał drugiemu całkiem niedorzeczne pytanie, a ten
drugi, bez pośpiechu, spokojnie i poważnie dawał na nie pozornie logiczną
odpowiedź.
Na przykład pewnego wieczoru, kiedy znajdowałem się w warsztacie, pojawił
się tam nagle mój przyszły wychowawca, który wchodząc zapytał ojca:
– Gdzie w tej chwili znajduje się Bóg?
– Bóg jest teraz w Sari Kamisz – odpowiedział bardzo poważnie mój ojciec.
Sari Kamisz to zalesiony obszar położony wzdłuż dawnej granicy
rosyjsko-tureckiej, gdzie rosną słynne na całym Zakaukaziu i w Azji
Mniejszej, niespotykanie wysokie sosny. Otrzymawszy taką odpowiedź,
dziekan zapytał:
– I co takiego robi tam Bóg?
Mój ojciec odrzekł, że Bóg buduje tam podwójne drabiny, a na ich szczycie
przymocowuje szczęście, tak by całe narody i pojedynczy ludzie mogli
wchodzić do góry i schodzić na dół.
Zarówno pytania, jak i odpowiedzi były wypowiadane poważnym i spokojnym
głosem, tak jakby jeden z nich pytał się, jaka jest dzisiaj cena
ziemniaków, a drugi odpowiadał, że w tym roku zbiór ziemniaków był bardzo
nieudany. Dopiero o wiele później pojąłem głębokie myśli ukryte w tych
pytaniach i odpowiedziach.
Prowadzone przez nich w podobnym duchu częste rozmowy dla kogoś z zewnątrz
brzmiały jak pogawędki dwóch stukniętych staruszków, którzy tylko przez
pomyłkę, zamiast trafić do wariatkowa, znaleźli się na wolności