Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Trochę go irytowało, że tak niesamowicie go pociąga akurat teraz, gdy
z determinacją starał się zachowywać wobec niej obojętność. Choć właściwie
trudno się temu dziwić, jeśli wziąć pod uwagę, że spędzili ze sobą noc. Gdyby
to tylko było możliwe, Alleyne wolałby zapomnieć o tym incydencie. Nie miał
jednak zbyt wielu wspomnień, które mogłyby przesłonić tamtą noc.
Gdy w końcu zasnął, spoczynek zakłócały mu poplątane sny, które
wydawały się realne, dopóki nie próbował przywołać ich na jawie. Ten o liście
i kobiecie, czekającej przy bramie Namur już znał. Pojawił się jednak nowy.
Pamiętał z niego tylko fontannę z marmurową sadzawką, stojącą pośrodku
okrągłego ogrodu pełnego kwiatów. Woda tryskała z niej na dziesięć metrów w
górę. Krople wody mieniły się w słońcu, tworząc tęczę. Mimo dużego
skupienia, nie udało mu się usytuować fontanny i ogrodu w jakimś konkretnym
miejscu. Z początku myślał, że to może Chesbury. Potem jednak przypomniał
sobie, że tutaj przed domem jest tylko szereg klombów.
Przypuszczał, że jeśli było to wspomnienie czegoś, co istniało naprawę,
mógł je wywołać przyjazd na wieś.
Co za głupi, absurdalny sen, pomyślał. Tak samo głupi jak inne sny,
fragmenty wspomnień czy czym tam, u diabła, były.
Ruszył w kierunku stajni. Miał ze sobą laskę, choć starał się nie opierać na
niej całym ciężarem ciała.
Było jeszcze wcześnie, ale chciał przed przyjściem Rachel obejrzeć konie i
wybrać dla nich odpowiednie wierzchowce. Chciał się też przekonać, czy
zdoła wsiąść na konia. Jego lewa noga nie była jeszcze w pełni sprawna. Z
ociąganiem poprosił Stricklanda, żeby tu z nim przyszedł.
Gdy Alleyne i sierżant weszli na brukowany dziedziniec stajni, zobaczyli
tylko jednego stajennego. Stał w drzwiach jednego z boksów i drapał się z
niemądrą miną. Na ich widok ziewnął i zniknął w boksie.
- Stajnie wyglądają tak samo jak kuchnia - zauważył sierżant. -Jak
by nie było tu komu wszystkiego doglądać, sir.
Alleyne przyznał, że rzeczywiście chyba od jakiegoś czasu w stajni brakowało
dozoru. Zaczął po kolei oglądać konie. Wyglądało na to, że są karmione i pojone,
ale oporządzane raczej pobieżnie. Wyjątek stanowił piękny czarny ogier,
należący, jak się potem okazało, do pana Drummonda, rządcy w Chesbury.
Nieprzyjemny zapach i wygląd boksów świadczyły, że nie sprzątano ich od
przynajmniej kilku dni.
- Osiodłaj te dwa konie i wyprowadź na dziedziniec - polecił Alleyne
stajennemu, który pojawił się z powrotem, jak tylko stało się jasne, że przybysze
nie zamierzają się wynieść i pozostawić go drapaniu i rozmyślaniom. - Temu
załóż damskie siodło.
- Sprzątnij też należycie boksy i rozsyp w nich świeżą słomę, zanim państwo
wrócą - dodał Strickland.
- Ja tam słucham rozkazów pana Renny - odparł chłopak zuchwale.
Na oczach zdumionego stajennego lokaj Alleyne'a przekształcił się w
sierżanta, którym do niedawna był.
- Doprawdy, chłopcze? - spytał Strickland. -Jeśli pan Renny jeszcze
śpi, bo bardzo się wczoraj zmęczył, będziesz słuchał poleceń każdego,
kto każe ci porządnie wykonać robotę, za którą pan baron ci tu płaci.
Przestań się drapać, jakby cię pchły oblazły, i stań na baczność.
Zadziwiające, ale chłopak spełnił rozkaz niczym szeregowiec pod krytycznym
spojrzeniem swego sierżanta.
- Rusz się teraz i poszukaj siodeł, chłopcze - powiedział Strickland
spokojnie.
Alleyne zachichotał, ale niemal natychmiast spoważniał. Baron najwyraźniej
przestał doglądać majątku. Jego choroba spowodowała rozluźnienie dyscypliny
w stajniach. I najwyraźniej również w kuchni. Alleyne mógł to ocenić po jakości
kolacji podanej ubiegłego wieczoru. Zauważył, że Weston ledwie skubnął
jedzenie. Nie wyglądało jednak na to, by zaniedbywał majątek od dawna.
Miejsce nie było zapuszczone.
Gdy pięć minut później Alleyne wsiadał na konia, okazało się to tak trudne,
jak się obawiał. Po kilku nieudanych próbach, sierżant
118
119
zaproponował, że go podsadzi na siodło. Alleyne odmówił i w końcu
poradził sobie, wsiadając niezgrabnie z prawej strony konia. Dzięki
temu nie obciążał zranionej nogi. Na szczęście z chwilą, gdyjuż usiadł w
siodle, prawie mu nie dokuczała.
- Wie pan, Strickland, to chyba była ostatnia rzecz, jaką robiłem, za-
nim upadłem w lesie Soignes, uderzyłem się w głowę i straciłem przy-
tomność i pamięć - rzucił, ujmując cugle.
- Sir, widać, że się pan urodził w siodle - powiedział Strickland i
cofnął się o krok. Koń, zapewne nieujeżdżany od kilku dni, zaczął
harcować, podrzucać bokiem i wstrząsać łbem.
Alleyne nawet nie zauważył, że zwierzę nie stoi spokojnie i nieru-
chomo. Opanował konia i reagował na jego ruchy zupełnie bezwiednie.
Najwyraźniej korzystał z umiejętności nabytych dawno temu, w innym
życiu.
Strickland ma rację, pomyślał i od razu poweselał.
- Poczekaj tutaj - rzucił. - Przejadę się dookoła dziedzińca.
Czuł się w siodle zdumiewająco dobrze. Od razu wiedział, że jeździł
konno całe życie. Skierował zwierzę na tyły stajni i pocwałował po
trawniku, próbując sobie wyobrazić siebie w gronie innych jeźdźców,
podczas wyścigu, skoków przez ogrodzenia i żywopłoty, na polowaniu.
Próbował zobaczyć siebie ruszającego do bitwy, na czele oddziału
kawalerii albo kierującego atakiem piechoty