Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Rozpalone urny i kryształy
siały dokoła tęczowy opył, w którego brzaskach ludzie i rzeczy nabierały zarysów widmowych.
Wszystko jawiło się być nieopowiedzianie cudnym majaczeniem. Spojrzenia miotały
się błyskawicowymi lśnieniami, a twarze i obnażone ramiona kobiet były jakby z perłowej
konchy, pobryzganej turkusami, zaś barwy strojów przycichły, stapiając się w ściemniałe
rozlewy rubinów, szmaragdów i złota, potrzęsionych tu i owdzie srebrzystymi pianami koronek.
Nawet biel obrusów miała barwy mydlanych baniek, a porcelanowe figury, poustawiane
w pośrodku stołu roztańczonym korowodem muz, zdały się w tym świetle czarodziejskim
poruszać tajemniczo.
Sievers, siedzący na fotelu wyzłacanym jak tron, zdał się być groźnym bóstwem, ku któremu
pełzały wszystkie korne spojrzenia, kłoniły się wszystkie głowy i płynęły wszystkie westchnienia.
Nawet samo milczenie zdało się być nabrzmiałym trwożliwą czcią i niepokojem.
Bowiem pod namiotem panowała niezmiernie surowa powściągliwość. Rozmawiano niewiele
i szeptem, ważąc przy tym każde słowo, każde spojrzenie i każdy ruch.
Nawet brzęki farfurów i sreber były ściszane, a liberia przesuwała się lękliwie na palcach,
niby cienie ledwie dojrzane.
Nudzono się też uroczyście i z wielką dostojnością.
Natomiast w altanach zgoła inny duch panował.
Z początku i owszem ściszano głosy, bacząc na persony ucztujące pod namiotem, ale gdy
minęło kilka dań i przedzwoniły pierwsze kielichy, przepadła wszelka wstrzemięźliwość i
humory jęły się zrywać z wędzideł. Szlachta jadła i piła dając folgę przyrodzonej wesołości.
Dowcipy strzelały niby race i krążąc z ust do ust wraz z pucharami jak wino nieciły powszechną
wesołość. Posypały się pieprzne dykteryjki o księżach. Znalazł się nawet, drukowany
na niebieskawym karteluszku, wielce nieprzystojny wierszyk na Buchholtza, obleciał
wszystkie stoły i wznieciwszy szalone wybuchy śmiechów przepadł gdzieś, bez śladu. Zabawiano
się też coraz weselej. Liberia niestrudzenie czuwała nad kielichami, wino lało się strumieniem,
rumieniły się twarze, uskrzydlały się fantazje, błogość przejmowała serca i rosła
ochota. Oczy kobiet jarzyły się niby gwiazdy, a ich wilgne uśmiechy i obnażone ramiona mąciły
już w głowie niejednemu. Za rozmiotanymi wachlarzami wiązały się ściszone dialogi,
rwały się namiętne westchnienia i falowały piersi.
Ale gdy zabawa stawała się zbyt szumna i zbyt siarczyście strzelały grzmoty śmiechów,
pojawiał się tu i owdzie zgarbiony zarys imć Borowskiego i nastrój jakoś dziwnie posępniał;
ściszano natychmiast rozmowy, twarze chmurniały, opadały bezsilnie wachlarze i ukradkowe,
trwożne oczy leciały ku namiotowi.
– Zabawiają się, jakby odprawowali stypę – ktoś cicho zauważył.
– Gdzie za wielu celebransów, tam nudne nabożeństwo.
– Niech się nudzą, ale czemu to my mamy śpiewać Gorzkie żale?
– Mówił Borowski, jako ambasador wielce dzisiaj niedomaga...
– I koń by ustał, żeby go tak przez cały dzień fetowali.
– Tylko pani Ożarowska niestrudzona...
– Wypościła się po Stackelbergu, to musi zabiegać o następcę! – wyrwał się jakiś zuchwały
głos.
Odpowiedział mu ogólny śmiech i rozmowy w tej materii potoczyły się tak zjadliwe i naszpikowane
towarzyskim, złośliwym delatorstwem, aż Zaręba smutnie zauważył:
– W Polsce lepiej być z ludźmi w wojnie niźli w przyjaźni.
– Utrafiłeś rzetelnie! – potwierdził Woyna. – Nie mógł się u nas zrodzić Kastor, bo Polluks
sprzedałby przyjaciela za lada jaki koncept. Ale tak lubo dworować z bliźnich! – zaśmiał się
cynicznie. – Spojrzyj no, jak nam tamten godnie panuje! – dodał wskazując oczyma siwą
głowę Sieversa, widną ponad wszystkie przez rozchylone na przestrzał skrzydła namiotu.
17
– Iz takimi dla nas prowentami, jak buty Karola XII Szwedom.
– A że tak samo nas tratują, więc je uwielbiamy. Pomyśl tylko: nigdy i nikomu Rzeczpospolita
nie czyniła takich honorów. Nawet sejm zalimitowano do soboty, aby nie przeszkadzać
awantażom. Więc też satysfakcjonujemy go ze wszystkiej mocy. Cały ten tydzień imieninowy
nosimy go na rękach, obrzucamy kwiatami, wielbimy niby prawdziwego zbawcę. A
już dzień dzisiejszy spędzamy najpracowiciej! Wiesz, rano odprawił mszę na jego intencję
biskup Skarszewski. Zabawne, co?
– Że to go piorun nie trzasnął przy ołtarzu! – mruknął Zaręba.
– A szkoda! Widowisko byłoby wcale efektowne. Zaś w południe nuncjusz dał obiad na
sześćdziesiąt osób; nie brakowało tam szampańskiego ni toastów. Piliśmy liczne zdrowia, i
jego córek, jego wnuczków, a może nawet i jego lokajów. Czegóż Polak nie uczyni, skoro go
poniesie ochota! Później pojechaliśmy na podwieczorek z niespodziankami; wyprawiała go
pani Ożarowska. Siurpryzy były przednie i spektakl niezrównany. Odegrano Le Proverbe.
Popisywały się w nim najpiękniejsze panny i nieposzlakowana francuszczyzna. W antrakcie
zaśpiewała boska Camelli, a jej brat grał na gitarze. Potem słodka, cnotliwa Jula Potocka, jak
zawsze, w otoczeniu swoich dzieci, odtańczyła wściekłego kozaka. Boże, jakie tam były prysiudy
i wierzgania! Wpadliśmy w szał uwielbień, płakaliśmy ze szczęścia i szampańskie tryskało
fontannami. A na zakończenie odbyła się jakby gloryfikacja dostojnego solenizanta.
Sztuczka była pod psem, wiersze kulawe, francuszczyzna haniebna i za grosz sensu, ale że
sławiła pod niebiosa naszego męża opatrznościowego, znaleźliśmy ją zachwycającą i nie
szczędzili rzęsistych aplauzów autorowi. A wymozolił to arcydzieło w niemałym czoła pocie
były poseł kurlandzki, baron Heyking, a śliczna baronówna...
Przerwał, gdyż zahuczała nagle muzyka, rozległy się grzmiące wiwaty i wszyscy podnosili
się od stołów.
– Co się stało?
– Pułaski wzniósł toast na cześć króla jegomości.
– Niech mu pójdzie na zdrowie! – szepnął trącając się z najbliższymi.
– Otóż śliczna baronówna – ciągnął dalej – na zakończenie odegrała zachwycającą Marquerie.
Imaginuj więc sobie, jakeśmy używali!
– Ale dlaczego takie awantaże?
– Spytaj się tamtych – wskazał namiot