Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Swierzbijęzor zwany Wódzi-do-Buzi odchylił się cały do tyłu i zakołysał trzymaną oburącz
Dedelcią. Mały, zasuszony, ze swą koźlą bródką i wilczymi ślepiami błyskającymi spod nie
czesanych kudłów, zginał się we dwoje przy każdym zamachnięciu młotem i podskakiwał,
jak gdyby podrywany z ziemi siłą własnego rozmachu. Był to gwałtownik, który mocował się
z żelazem, rozsierdzony, że jest ono tak twarde; i nawet wydawał z siebie pomruki
zadowolenia, ilekroć miał wrażenie, że mu sprawia solidne cięgi. Może to i prawda, że od
wódki innym wątleją ramiona, jemu jednak trzeba było wódki w żyłach zamiast krwi;
kieliszeczek tylko co wypity rozgrzał mu gnaty . tak, że jest jak kocioł: czuje w sobie
piekielną siłę jakiejś parowej maszyny. Toteż tego właśnie wieczora żelazo chyba się go boi:
miękcej ustępuje pod jego młotem niż plasterek tytoniu do żucia. A Dedelcią tańczyła —
trzeba było popatrzeć! Robiła wielki skok krzyżowy, wywijając nożami w powietrzu, jakby
jakaś tancerka z Elysśe-Mont-martre, pokazując majtki i halki; cała bowiem rzecz w tym,
żeby nie poczynać sobie z żelazem ślamazarnie, gdyż ma ono tak łotrowską naturę, że
natychmiast stygnie, ledwie młot się od niego odejmie. Trzydziestym z kolei uderzeniem
Swierzbijęzor zwany Wódzi-do-Buzi uformował ostatecznie główkę kutego przez siebie
sworznia. Ale był zadyszany i oczy wyłaziły mu z orbit: ogarnął go wściekły gniew, gdy
usłyszał, jak mu kości w ramionach trzeszczą. Wtedy w uniesieniu, tańcząc i wrzeszcząc,
wymierzył żelazu jeszcze dwa ciosy— tylko po to, żeby. pomścić się za swój trud. Gdy wyjął
sworzeń z gwoździarki, był on zniekształcony: główkę miał osadzoną krzywo jak u garbusa.
— No i co: spartaczony? — rzekł pewny jednakowoż siebie, pokazując swoje dzieło
Gerwazynie.
— Cóż ja? Ja się na tym nie znam, proszę pana — odpowiedziała powściągliwie praczka.
Ale wyraźnie widziała na sworzniu ślad dwóch ostatnich uderzeń pięty Dedelci i była
uradowana aż miło; zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać, bo Goujet mógł obecnie być
pewien wygranej. Przyszła kolej na Złotą Mordę. Zanim wziął się do dzieła, rzucił praczce
spojrzenie pełne ufnej czułości. Potem, nie śpiesząc się, stanął w dogodnej dla siebie
odległości od kowadła i począł opuszczać młot z wysoka, równomiernymi, zamaszystymi
rzutami. Jego ruchy były wzorowe, niechybne, zrównoważone i zwinne. Fifinka w jego
dłoniach nie szastała się jak wyuzdana baletnica w tancbudzie wywijająca nogami spod
zakasanych halek; wznosiła się i opadała miarowo, poważnie, jak szlachetnie urodzona dama,
która tańczy staroświeckiego menueta. Stopy Fifinki wybijały donośnie takt i zagłębiały się w
czerwone żelazo, stanowiące główkę sworznia, z wytrawną umiejętnością — przypłaszczając
najpierw metal na środku, potem zaś kształtując go coraz dokładniej szeregiem celnych
rytmicznych uderzeń. Z całą pewnością nie wódkę miał Złota Morda w żyłach, lecz krew —
czystą krew, która pulsowaniem potężnym przelewała się i w jego młot, narzucając swe tętno
robocie. Przy pracy był z tego chwata człowiek dostojny i wspaniały Prosto w jego twarz bił
rozżarzony płomień znad paleniska kuźni. Jego krótkie włosy, wijące się nad niskim czołem, i
piękna płowa broda, opadająca pierścieniami, zapalały się, rozświetlały mu całe oblicze
swymi złotymi nitkami — oblicze prawdziwie, niekłamanie złote. A przy tym — szyja
podobna kolumnie i biała jak szyja dziecka, pierś rozległa i szeroka tak, że mogłaby się na
niej w poprzek ułożyć kobieta, plecy i ramiona wyrzeźbione, którym za wzór służyły,
zdawało się, plecy i ramiona jakiegoś olbrzymiego posągu z muzeum. Ilekroć brał rozmach,
widać było, jak nabrzmiewały mu mięśnie — gruzły ciała rozfalowane i twardniejące pod
skórą: szyja, pierś, ramiona wzdymały mu się, wokoło niego wytwarzała się jasność, stawał
się piękny, wszechmocny niby jakieś dobrotliwe bożyszcze. Już dwadzieścia razy posłużył się
Fifinką przy wymierzaniu ciosu z okiem utkwionym w żelazo; za każdym razem nabierał
oddechu i ze skroni ściekały mu tylko dwie grube krople potu. Liczył: dwadzieścia jeden,
dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy... Fifinka w dalszym ciągu składałam godnością ukłony
tańczącej wielkiej damy.
— Co za pozer! — mruknął szyderczo Swierzbi-jęzor zwany Wódzi-do-Buzi.
A Gerwazyna, stojąc naprzeciwko Złotej Mordy, spoglądała na niego z uśmiechem
rozczulenia. Mój Boże! jacyż ci mężczyźni są głupi! Czyż ci dwaj nie kują swych sworzni po
to tylko, żeby się jej przypodobać? Och! ona dobrze to rozumiała: uderzeniami młotów
walczyli obaj o jej względy; byli niby
dwa nastroszone, czerwone koguty, które popisują się siłą przed małą, białą kokoszką. Trzeba
tej rewalizacji nadawać coraz bardziej wyszukane formy, prawda? Serce ludzkie, swoją
drogą, wypowiada się nieraz w sposób bardzo zabawny. Tak — dla niej była ta burza
rozpętana przez Fifinkę i Dedelcię na kowadle; dla niej było wszystko to miażdżone żelazo;
dla niej była ta trzęsąca się w posadach kuźnia, rozświetlona łuną, napełniona migotem
ruchliwych iskier. Kuli dla niej w tej kuźni miłość, walczyli o nią spierając się, kto będzie w
kuciu górą... I prawdę mówiąc, sprawiało jej to w głębi duszy przyjemność; no bo, koniec
końców, kobiety lubią pochlebstwa. Zwłaszcza uderzenia młota Złotej Mordy budziły odzew
w jej sercu; wydzwaniały w nim — jak na kowadle — jakąś melodię pogodną, wtórującą
potężnemu tętnu jej krwi. To głupie, ale czuła, że te ciosy młota wtłaczają jej coś w serce, coś
prawie materialnego, jak gdyby odłamek żelaznego sworznia