Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
- Chyba was tam nie karmili.
Henryk ulokował swoją gromadkę w samochodzie. Poważnie ranny w Donaumont, nie opuszczał już potem Paryża. Opowiadał jej teraz o wszystkim, co się wydarzyło, jakby kazała mu zdać sprawę z tych lat. Pragnął podkreślić, że nikogo nie stracił, że pośród zawieruchy utrzymał rodzinę w dobrym stanie i teraz oddawał ją w całości.
- A Remy? - zapytała Julia.
- To prawda, nic jeszcze nie wiesz. Pewnego dnia powiedział, że wybiera się pociągiem w odwiedziny do przyjaciela, do Hawru. Odtąd nie dał znaku życia. Wojenna zawierucha... Szukano go wszędzie, nawet w szpitalach dla cierpiących na amnezję. Nie ma już cienia nadziei.
Julia ukradkiem uśmiechnęła się, osłaniając twarz kołnierzem palta. Niechaj wiatr cię unosi, Remy. Ja znam twój adres.
Przez okno klasy Konstanty Włakin mógł spoglądać na czarne wieże kazańskiej świątyni. Od miesięcy obserwował ulicę. Zaczęło się tego lipcowego dnia, kiedy przeszła procesja z ikonami, modląc się o zwycięstwo. Odtąd na rogu alei nie było chwili spokoju. Konstanty widywał wolno jadące samochody, żołnierzy leżących na brzuchu na błotnikach, unoszących czerwone sztandary zatknięte w lufy karabinów. Widywał też grupy obdartusów skandujących do znudzenia niemal identyczne slogany. Widywał rannych, którzy padali na śnieg pod kulami karabinów maszynowych i rewizje, po których bez słowa prowadzono dokądś podejrzanych. Widywał rozpasane bandy, które wyruszały w nieznanym kierunku pod osłoną nocy polarnej. Słowa wypisywane na czarnej tablicy nie trafiały do
68
WARIATKI
niego. Tkwił samotnie w kącie klasy. Nikt nigdy nie traktował go poważnie, bo na domiar złego los obdarzył go jedyną w swym rodzaju twarzą. Nauczyciele upatrywali w jego niepokojącej urodzie swoistej drwiny, koledzy traktowali go jak dziewczynę.
Wiadomo, że żadna rewolucja nie przeszkodziła peters-burczykom uczyć się w dzień, a pić w nocy. Ale Konstanty Włakin obserwował coraz cięższą atmosferę ulicy i z biegiem pór roku zastanawiał się, czy wydarzenia, z których niewiele rozumiał, pomogą mu, czy też może zniweczą jego nadzieje na przyszłość. Przysiągł sobie, że zostanie najwybitniejszym tancerzem świata.
Tego ranka, po wielu dniach złudnego spokoju, miejsce profesora na katedrze zajął oficer w mundurze galowym. Wyjaśnił, że formuje się front przeciwko czerwonym i przybył, by mobilizować ochotników. Decyzją władz wszyscy, którzy chwycą za broń, zaliczą egzaminy końcowe, pod warunkiem że uzyskane dotąd oceny będą wystarczające. Obiecywał zwycięstwa, zapewniał, że w przyszłym roku licealiści wstąpią na uniwersytet, jakby nic się nie wydarzyło.
W klasie zapanowała głucha cisza, potem zamknęła się z trzaskiem czyjaś książka. Konstanty Włakin wstał pierwszy. Podszedł do oficera. Był wysoki, poruszał się niezgrabnie, bo własna uroda wpędzała go w kompleksy. Rano przed lustrem celowo krzywo wiązał krawat. Jakiś chłopak w ostatnim rzędzie ławek zaśmiał się złośliwie:
- Włakin! Wezmą na wojnę tancerza, który ma pustki
w głowie!
Konstanty Włakin wielokrotnie zastanawiał się, jaka mroczna siła pchnęła go ku temu człowiekowi, którego słów w gruncie rzeczy nawet nie słuchał. Prawdopodobnie była to gwarancja zaliczenia egzaminów maturalnych. A może potworny lęk, jaki ogarniał go na myśl, że wkrótce ulica za oknem przemieni się w koszmarny teatr. Połowa klasy poszła jego śladem. Wciśnięty w mundur, z włosami ukrytymi pod kozacką czapką, miał nareszcie wrażenie, że jest podobny do wszystkich.
69
CHANTAL DELSOL
Miasto pogrążało się w chaosie i nędzy. Kiedy pewnego zimowego wieczoru opuszczał Kazań, ulice już od dawna nie były odśnieżane. Widział przechodniów, którzy brnęli przez zaspy, by zapalić fajkę przy płomyku lampy gazowej.
Rodzice młodzieńca wyglądali jak kolorowe figurki z porcelany, które stawia się na kominku. Należeli do powściągliwych - sztywno trzymali uniesione w górę głowy i reagowali zgodnie z konwenansem. Jak należało, złożyli wizytę rodzicom Julii, która została im zaprezentowana w wieczornej scenerii salonu. Oglądali ją od stóp do głów. Julia przypomniała sobie, jak pewnego razu towarzyszyła handlarzowi bydła z okolic Bordeaux, który chciał sprzedać krowę. Potencjalny nabywca spoglądał na zwierzę tak samo podejrzliwym i zachłannym okiem. Ojciec młodzieńca z podziwem kiwał głową. Matka szepnęła: "Jesteś naprawdę śliczna", a w jej głosie brzmiała gorycz kobiety w podeszłym wieku, której pokazują młodą kokietkę. Nabywca krowy nie potrafił ukryć podziwu znawcy, narażając się przez to na podniesienie ceny. Zaczął wypytywać o jej rodowód. Ojciec Julii postąpił krok do przodu, opisał swą pracownię architektoniczną, nieco koloryzując i przesadnie podkreślając, jak znamienitych ma klientów. Wtrącił też zręczną wzmiankę o swym sławnym kuzynie.
Julii wskazano miejsce w fotelu. Podczas gdy dorośli przechwalali się wyczynami, które zrodziła ich fantazja, ona trzeźwo analizowała swą sytuację. Była pewna, że rodzice głęboko ją kochają, a młodzieniec żywi do niej uczucie wolne od wyrachowania, jego rodzice zaś odnoszą się do niej życzliwie. Pomimo to zdawała sobie sprawę, że przejęto stery jej życia. Zdumiewające, że nikt inny nie podchodził do tej kwestii w taki sposób. Zastanawiała się nawet, czy nie jest odrobinę szalona, a może jej otoczenie
70
WARIATKI
przeoczyło coś niezwykle istotnego, co jak dotąd dostrzega tylko ona. Nie rozumiała nic, nawet swego oburzenia, bo wszystko było niespójne i nielogiczne. Siedziała z ciastecz-kiem w ręku, odświętnie ubrana i patrzyła w dal oczyma, z których wyzierały zagubienie i lęk.
Nie trzeba było iść daleko, toteż i samochód okazał się zbyteczny. Orszak pokonał pieszo kilkaset metrów dzielących mieszkanie od kościoła. Jak zwykle rankiem, nad dzielnicą unosiły się zapachy targowiska. Miasto znieruchomiało pod błękitem bezchmurnego nieba, które latem tak często wydaje się wieczne i niezmienne. Spętana suknią, zmuszona do milczenia, Julia czuła, że ogarnia ją rozpacz. Obrzuciła spojrzeniem ulicę i jakby cudem dostrzegła tam, na skwerze, anioła stróża z kawiarni Yincent. Odprowadzał utytłanego w kurzu klienta, wlókł go cherlawymi rękami, a tamten bronił się z uporem. Uderzyły kościelne dzwony, anioł podniósł oczy i ujrzał Julię w welonie i białych koronkach. Mrugnął do niej prawym okiem. Niechętny uśmiech wykrzywił jego usta