Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Jaki z tego wniosek? Jest już jasne, że nasz meteoryt musiał zawierać w sobie nie mniej niż kilogram izotopu uranu 235.
- Z całą pewnością.
- Ale, z drugiej strony, potrzebne są pędzące neutrony. Proszę mi powiedzieć, co zapoczątkowało reakcję? Skąd wziął się strumień neutronów?
- A promieniowanie kosmiczne? Przecież zdarzają się w nim wolne neutrony.
- Jest pan dobrze przygotowany - uśmiechnął się fizyk. - Ale przecież taki potok neutronów istniał również poza granicami atmosfery. Dlaczego meteoryt tam nie eksplodował?
- Decydującą rolę powinna tu odegrać szybkość neutronów. Przecież przy dużej prędkości neutrony mogą nie wyrządzić szkody jądru atomu, podobnie jak kula, która przebija deskę, ale jej nie przewraca.
- Otóż właśnie - fizyk uderzył pięścią w stół. - W celu rozpoczęcia reakcji łańcuchowej trzeba przyhamować lecące neutrony.
- Jeśli na zmianę prędkości neutronów wpływ miała wysoka temperatura, nagrzanie się meteorytu podczas przechodzenia przez atmosferę...
- Wpadł pan! - zawołał fizyk zrywając się z miejsca. - Jest pan pokonany, drogi oponencie. Zaczyna pan uciekać się do przypuszczeń. “Jeśli”. Żadnych “jeśli”. Nie wiem, jak Amerykanie skonstruowali swoją bombę atomową, ale mimochodem rozebraliśmy teraz jej “mechanizm”. Tak, najtrudniejsze musiało być dla Amerykanów przyhamowanie neutronów. I wątpliwe, czy obeszło się tutaj bez ciężkiej wody.
- Racja, Amerykanie rzeczywiście zastosowali ciężką wodę. Widzę, że siedząc w tajdze był pan doskonale o wszystkim poinformowany.
- Wiedziałem o tym, zanim wyruszyłem do tajgi. Przecież jestem teoretykiem. Teoretycy powinni przewidywać rozwiązanie problemu na wiele lat przedtem, zanim zostanie on rozwiązany przez praktyków, empiryków;
Tak, więc w naszym meteorycie trudno wyobrazić sobie obecność elementów hamujących, włączających się w odpowiednim momencie. Przecież w amerykańskiej bombie atomowej były one skonstruowane przez człowieka.
- W takim razie czego pan szukał w tajdze tunguskiej, jeśli już przedtem wiedział pan, że nie mógł to być wybuch atomowy? - zerwałem się gotów rzucić się na fizyka, który z taką zabójczą bezwzględnością obalał swą własną hipotezę.
- Szukałem tego, co mogło tam być przed katastrofą. Dlatego z wykrywaczem min w rękach przemierzyłem niemało kilometrów, do krwi pogryziony przez przeklęte muszki.
- Z wykrywaczem min? - Wlepiłem oczy w fizyka i przez chwilę milczałem, chcąc coś z tego zrozumieć. - I to, co pan znalazł, zadecydowało o zmianie pańskich poglądów? - zawołałem głośno. - Czyżby pan podejrzewał, że wybuch był przygotowany w sztuczny sposób, że mieliśmy do czynienia z bombą atomową?
- Nie - spokojnie zaoponował fizyk. - Ten wybuch atomowy nie był eksplozją bomby.
- Poddaję się. Nic już nie wiem., A więc wszystko jest nie tak... Czy nic pan nie znalazł?
- Tak, przez półtora miesiąca przebywania w rejonie wiatrołomu nie znalazłem ani krateru po upadku meteorytu, ani odłamków meteorytu, ani żadnych metalowych przedmiotów, które mogły się tam znajdować przed wybuchem. Zresztą nic w tym dziwnego. Wybuch nawet drzewa wtłoczył w torf na głębokość czterech metrów. Ale...
- Jakie “ale”? Niech mnie już pan nie męczy... Proszę powiedzieć, co tam pan znalazł?
- Proszę mi nie przerywać. Opowiem wszystko po kolei.
- Poddaję się, nie jestem już pańskim oponentem, a tylko słuchaczem. Proszę mi tylko pozwolić zapisywać to, co usłyszę.
- Jak już powiedziałem, poszukiwania z wykrywaczem min nic mi nie dały. Ponieważ ekspedycja dopiero zaczynała pracę, po rozejrzeniu się w rejonie wiatrołomu musiałem zgodnie z umową wybrać się z Siergiejem Antonowiczem na poszukiwania jego idiotycznej czarnoskórej kobiety, mieszkającej gdzieś w tajdze. Oczywiście nie myślałem wówczas, że potrafi ona obalić moją początkową hipotezę. Dostałem przewodników Ewenków i na ich renach wyruszyliśmy w drogę.
- Wybuch atomowy i czarnoskóra kobieta? Jaki w tym związek? - jęknąłem.
- Obiecał pan nie przerywać.
- Ale wy, naukowcy, powinniście się kierować jakąś logiką. No dobrze, już milczę.
- Około dwóch miesięcy niezmordowanie uganialiśmy się za ostatnią kobietą z plemienia czarnoskórych Sybiraków. Dowiedzieliśmy się, że jeszcze żyła i chyba była gdzieś szamanką. Wreszcie znaleźliśmy ją w koczowisku koło miasteczka o zdumiewająco dźwięcznej nazwie Taimba, obcej zarówno dla Rosjan jak i Ewenków. Przyprowadził nas tu Ewenk Ilja Potapowicz Luczetkan, który kiedyś, nie zważając na zakaz szamanów, towarzyszył jako przewodnik samemu Kulikowi. Był to sędziwy starzec o brązowej pomarszczonej twarzy i tak wąskich oczach, że wydawały się stale zamknięte.
“Szamanka to dziwny człowiek - mówił Luczetkan gładząc goły podbródek. - Jakieś czterdzieści albo mniej lat temu przyszła do rodu Churchangyr.
Była zepsuta”.
Wiedzieliśmy, że “zepsutymi” Ewenkowie nazywają zarówno kontuzjowanych jak i nienormalnych.
“Nie mogła mówić - kontynuował Ilja Potapowicz - krzyczała. Dużo krzyczała. Nic nie pamiętała. Umiała leczyć. Samymi oczami umiała leczyć. Została szamanką. Dużo lat z nikim nie mówiła. Dziwny człowiek. Czarny człowiek. Nie nasz człowiek, ale szaman, szaman... Tu jeszcze dużo starych Ewenków. Rosyjskiego cara dawno nie ma. Kupca, który od Ewenków skóry brał, dawno nie ma, a u nich ciągle jeszcze jest szaman. Inni Ewenkowie dawno już szamanów wygnali. Nauczyciela wzięli. Leśną gazetę pisać będziemy. A tu ciągle jest szamanką. Po co ją oglądać? Lepiej artel myśliwych pokażę