Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Strach i przerażenie tak go zamroczyły, że nie słyszał nawet nadlatującego śmigłowca. Zobaczył go dopiero wtedy, gdy zawisł mu nad głową, z pobłyskującym, srebrzystym, wirującym śmigłem.
Gotthold von Schiller stał przed frontowymi drzwiami hangaru. Utte Kemper czekała metr za nim. Pilot zgłaszał przez radio, że jet ranger już leci, wszystko więc było przygotowane na przyjęcie drogocennego ładunku. Gdy śmigłowiec lądował, z placyku lądowiska wzniósł się obłok białawego pyłu. Długi, zawinięty w kilimy ładunek nie mieścił się w kabinie, więc przymocowano go w poprzek płóz helikoptera. Płozy musnęły ziemię i pilot wyłączył silnik. Jake Helm kazał kilkunastu swym ludziom przeciąć przytrzymujące nylonowe taśmy i zabrać ciężki pakunek. Mężczyźni w kombinezonach zanieśli stelę do hangaru i ostrożnie przenieśli ją przez drzwi. Helm trzymał się w pobliżu, wydając zwięzłe rozkazy.
W pokoju konferencyjnym długi stół przesunięto pod ścianę, tworząc na środku wolne miejsce. Z najwyższą ostrożnością ekipa położyła tam stelę, a parę minut później trumnę Tanusa, Wielkiego Lwa Egiptu.
Helm obcesowo odprawił robotników. Kiedy wyszli, zaryglował za nimi drzwi. Tylko cztery osoby pozostały w pomieszczeniu. Nahoot i Helm przykucnęli przy steli, gotowi odwinąć wełniane kilimy. Von Schiller, a obok niego Utte stali przy końcu drogocennej zdobyczy.
— Mamy zaczynać? — spytał cicho Helm, wpatrując się w von Schillera, jak wierny pies wpatruje się w swego pana.
—Ostrożnie, — ostrzegł go von Schiller zduszonym głosem. —Nic nie uszkodźcie.
Twarz miał bardzo pobladłą, na czole pobłyskiwała mu warstewka potu. Utte opiekuńczo przysunęła się bliżej, lecz on nie spoglądał w jej stronę. Wzrok miał utkwiony w skarb leżący u jego stóp.
Helm otworzył składany nóż i przeciął postrzępione na końcach liny, które mocowały osłonę. Oddech von Schillera stał się głośniejszy. Charkotało mu w gardle jak u człowieka w ostatnim stadium rozedmy płuc.
— Tak — szepnął Niemiec ochryple — tak trzeba to robić. Utte Kemper obserwowała jego twarz. Zawsze tak wyglądał, gdy do swej kolekcji starożytności dodawał coś znaczącego. Zdawało się, że za chwilę dostanie ataku, rozległego zawału, wiedziała jednak, że von Schiller ma serce jak dzwon.
Helm stanął przy końcu kamienia i starannie zrobił w tkaninie małe nacięcie, włożył w otwór ostrze noża, a potem przesuwał je wolno ku podstawie steli, jakby otwierał zamek błyskawiczny. Nóż był ostry jak żyletka i materia opadała, odsłaniając pokryty napisami kamień.
Pot grubą warstwą wypłynął nagle na skórę von Schillera. Kapał mu z podbródka na gors sportowej koszuli. Niemiec jęknął cicho, gdy zobaczył wycięte w kamieniu hieroglify. Utte obserwowała go, coraz bardziej podniecona. Wiedziała, czego się po nim spodziewać w stanie tak silnych emocji.
— Niech pan popatrzy tutaj, Herr von Schiller — Nahoot klęczał przy obelisku i sunął palcem po zarysie sokoła ze złamanym skrzydłem. — To jest podpis tego niewolnika, Taity.
— Czy to oryginał? — Dychawiczny głos von Schillera brzmiał jak głos człowieka chorego.
— Jest oryginalna. Ręczę za to głową.
— Jeszcze kiedyś może spaść — ostrzegł go von Schiller. Oczy błyszczały mu zimnym blaskiem białawych szafirów.
— Tę kolumnę pokryto rzeźbami prawie cztery tysiące lat temu — powtórzył Nahoot zdecydowanym tonem. — To jest prawdziwa pieczęć skryby. — Gładko i płynnie tłumaczył zestawy znaków. Jego twarz błyszczała niemal religijnym uniesieniem:
Anubis szakalogłowy, bóg cmentarzy, trzyma w swych łapach krew i trzewia, kości, płuca i serce, które są mymi częściami osobnymi. Porusza nimi jak kamieniami na mojej tablicy bao, me członki służą mu za żetony do obliczeń, ma głowa jest wielkim bykiem długiej deski...
— Wystarczy — rozkazał von Schiller. — Później będzie czas na więcej. Teraz idźcie. Zostawcie mnie samego. Nie wracajcie, póki po was nie poślę.
Nahoot wyglądał na przestraszonego. Niepewnie powstał na nogi. Nie oczekiwał, że zostanie odprawiony tak nagle w chwili swego triumfu. Helm przywołał go gestem i obaj podeszli do drzwi hangaru.
— Helm — zawołał za nimi ochryple von Schiller — dopilnuj, by nikt mi nie przeszkadzał.
— Oczywiście, Herr von Schiller.
Jake spojrzał pytająco na Utte Kemper.
— Nie — oznajmił von Schiller. — Ona zostaje. Mężczyźni opuścili pokój, a Helm starannie zamknął za sobą drzwi. Utte przeszła przez pomieszczenie i obróciła klucz. Następnie zwróciła się ku von Schillerowi. Dłonie trzymała za sobą, plecy przycisnęła do drzwi.
Wystające piersi miała mocne i ostre. Brodawki, twarde jak szklane kulki, rysowały się wyraźnie pod cienką bawełnianą bluzką.
— Kostium? — zapytała. — Chcesz kostium?
W jej głosie słyszało się napięcie. Lubiła tę grę prawie tak jak on.
— Tak, kostium — szepnął.
Przecięła pokój i znikła za drzwiami pomieszczeń prywatnych. Gdy wyszła, von Schiller zaczął się rozbierać. Rzucił swe ubranie na stos w róg i goły jak święty turecki stanął pośrodku pokoju. Zwrócił się twarzą do drzwi, przez które Utte miała powrócić.
Nagle stanęła w progu, a on wstrzymał oddech, widząc jej przemianę. Miała perukę z ciasno splecionych egipskich warkoczyków, a na nich ureusz — złoty diadem z kapturową kobrą wyprostowaną nad jej czołem. Korona była prawdziwa, sprzed wieków — von Schiller zapłacił za nią pięć milionów marek