Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Jeśli
chodziło o niego, Reynolds był zdania, że na świecie jest
wystarczająco wiele drzwi, by zająć człowieka na całe życie.
— Porozmawiam z Rimerem, a Rimer pogada z szeryfem
na temat tego, gdzie mają się zatrzymać — powiedział
Jonas. — Myślę o baraku na starym ranczu Bar K. Wiesz,
o czym mówię?
Reynolds oczywiście wiedział. Bar K był opuszczonym
kawałkiem ziemi na północny zachód od miasta, niedaleko
dziwnego, brzęczącego kanionu. Każdej jesieni u wlotu do
kanionu palono stos. Pewnego dnia, sześć, może siedem lat
temu, wiatr powiał w złą stronę i większość Bar K spłonęła do
fundamentów. Ale barak ocalał. Dobre miejsce dla trzech
nowicjuszy — pieszczoszków ze Środka. Oddalone od Zbo-
cza... i od pola naftowego.
— Ano tak, tak, podoba ci się, czyż nie? — Jonas udatnie
parodiował prowincjonalny sposób mówienia i akcent Hamb-
ry. — Tak, i owszem, mocno ci to po myśli, widzę to po tobie,
mój pieszczoszku. Wiesz, co powiadają w Cressii? „Jeśli chcesz
wynieść srebra z jadalni, najpierw zamknij psa w spiżarce".
Reynolds skinął głową. Rada wydała mu się bardzo dobra.
— A ciężarówki? Te... jak im było? Cysterny?
228
—
Dobrze im tam, gdzie są. I w ogóle trudno byłoby nam
przemieścić je teraz, nie zwracając niczyjej uwagi, prawda?
Ty i Roy pojedziecie i przykryjecie je gałęziami. Schludnie
i grubo. Zrobicie to pojutrze.
— A kiedy my będziemy ćwiczyli mięśnie na polach Citgo,
czym ty się zajmiesz?
— W dzień? Będę się przygotowywał na kolację u burmis-
trza, głupku. Kolację, którą Thorin z pewnością przygotuje ku
czci gości z Wielkiego Świata, odwiedzających ten zasrany
Mały Światek. — Jonas skręcał drugiego papierosa. Wpatrywał
się w Wesołka, nie patrzył, co robi, ale rozsypał zaledwie
odrobinę tytoniu. — Kąpiel, golenie, przytnę tę moją splątaną
siwiznę starucha... może nawet nawoskuję wąsy. Co o tym
sądzisz, Clay?
— Byleś się nie przepracował, Eldred.
Jonas roześmiał się cienkim, piskliwym śmiechem. Barkie
mruknął coś przez sen, śpiąca na barze Pettie poruszyła się
niespokojnie.
— A więc Roy i ja nie zostaniemy zaproszeni na wytworną
ucztę?
— Ależ oczywiście, że zostaniecie zaproszeni. Bardzo ciep-
ło zaproszeni. — Jonas wręczył Reynoldsowi papierosa i zabrał
się do skręcania drugiego dla siebie. — Usprawiedliwię waszą
nieobecność. Zaufajcie mi, będziecie dumni z usprawied-
liwienia. Nawet silni mężczyźni się popłaczą.
— A my spędzimy cały dzień w kurzu i smrodzie, przy-
krywając cysterny. Jesteś doprawdy wielkoduszny.
— Będę też zadawał pytania.—Jonas uśmiechnął się marzy-
cielsko. — Będę przechodził od jednej grupki rozmawiających
do drugiej, taki schludny, pachnący ziołami... i zadawał małe,
nieważne pytania. Znam ludzi pracujących w naszym zawodzie.
Po plotki poszliby raczej do grubego, jowialnego faceta, właści-
ciela knajpy, barmana albo któregoś z tych małych tłuściochów
z kciukami w kieszonkach kamizelek, co to zawsze plączą się
przy więzieniu lub sądzie. Aleja, Clay, już dawno odkryłem, że
najlepsze są kobiety. Im chudsze, tym lepsze, zwłaszcza te,
którym nos sterczy dalej niż cycki. Poszukam takiej, która nie
szminkuje warg, a włosy wiąże ciasno przy głowie.
229
—
Masz kogoś na myśli?
— Ano. Nazywa się Cordelia Delgado.
— Delgado?
— Znasz to nazwisko. Wszyscy w miasteczku je powtarzają.
Susan Delgado, przyszła służka naszego szacownego burmis-
trza. Cordelia jest jej ciotką. A ja, wiesz, odkryłem pewne
prawo ludzkiej natury: ludzie chętniej porozmawiają z kimś
takim jak ona, z kimś, kto trzyma karty przy orderach, niż
z miejscowym typem jowialnym i radosnym, który postawi ci
drinka. Ta szczególna dama z pewnością wie, jak trzymać
karty przy orderach. Mam zamiar usiąść obok niej przy stole,
mam zamiar pochwalić jej perfumy, choć wątpię, czy w ogóle
używa perfum, mam zamiar dolewać jej wina do kieliszka. Jak
ci się wydaje, czy to dobry plan?
— Jaki plan? Bo tego ciągle jeszcze nie wiem.
— Plan na partię zamków, którą będziemy, być może,
zmuszeni odegrać — powiedział Jonas i nagle jego głos stał
się bardzo poważny. — Mamy wierzyć, że tych chłopców
przysłano tu raczej za karę niż po to, by wykonali jakąś
prawdziwą robotę. Brzmi to całkiem prawdopodobnie. W swo-
im czasie zdarzyło mi się rozrabiać i nawet wydaje mi się to
bardzo prawdopodobne. Wierzę w takie cuda każdego dnia...
do jakiejś trzeciej rano, a potem zaczynam powątpiewać.
I wiesz co, Clay? — Reynolds potrząsnął głową. — Mam
rację, wątpiąc. Tak jak miałem rację, idąc z Rimerem do
starego Thorina i przekonując go, że kryształ Farsona powi-
nien na razie pozostać u staruchy. Stara schowa go tam, gdzie
nie znalazłby jej nawet rewolwerowiec, by nie wspomnieć
o gówniarzu, który ciągle jeszcze nie wie, co to dupcia. Żyjemy
w dziwnych czasach. Nadchodzi burza. A jeśli wiesz, że powieje
wiatr, lepiej zwiń namiot.
Spojrzał na skręconego właśnie papierosa. Przesuwał go
między palcami, podobnie jak wcześniej Reynolds. Potem
zaczesał włosy do tyłu i wsunął go za ucho.
— Nie mam ochoty palić — oznajmił, wstał i przeciągnął
się. Kręgosłup trzasnął mu cicho. — Papieros o tej godzinie
to szaleństwo. W moim wieku miewa się problemy ze snem.
Podszedł do schodów. Po drodze uszczypnął nagie udo
230
Pettie; ten gest także powtórzył po Reynoldsie. Przystanął
u stóp schodów.
— Nie chcę ich zabijać. I bez tego sytuacja jest bardzo
delikatna. Jeśli wyczuję, że coś jest odrobinę nie tak, nie
podniosę na nich paluszka... nawet tego najmniejszego. Ale...
chcę, żeby wiedzieli, jakie jest ich miejsce w wielkim porządku
rzeczy.
— Dajmy im po łapie.
Jonas uśmiechnął się.
— Po łapie! O tak, przyjacielu, to właśnie powinniśmy
zrobić: dać im po łapie. Niech pomyślą dwa razy, nim wejdą
w drogę Łowcom Wielkiej Trumny... za jakiś czas, kiedy będzie
to miało znaczenie. Tak, tak, warto o tym pomyśleć. Naprawdę
warto.
Poszedł na górę, chichocząc do siebie. Kulał, w nocy noga
bardziej mu dokuczała