Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Poznałam, a właściwie odnowiłam tej jesieni znajomość z
synem doktora Zielińskiego, Bronkiem, z którym podczas pobytów na
Helu bawiliśmy się jako dzieci. Bronek pokazał mi śliczną
pamiąteczkę z tamtych czasów. Była to moja fotografia, wycięta z
jakiegoś pisma, malutka, wystrzyżona w kształcie serca i oklejona
złotymi choinkowymi gwiazdeczkami. Na odwrocie napisane było
dziecinnymi literami: "Monisia, najukochańsza ze wszystkich
dziewczynek". Bardzo mnie to wzruszyło. Nie byłam przecież wtedy
dla niego dobra. Skakałam mu z mola na brzuch albo na plecy,
kiedy się tego nie spodziewał, a on to znosił i nie skarżył na
mnie nikomu. Teraz był bardzo przystojny i elegancki, miał piękne
zamszowe buty i specjalne do nich szczoteczki. Znał się na
malarstwie, wiedział, kiedy się który malarz urodził i czyim był
uczniem. Został prędko jednym z moich pachołów cumowych,
jeździłam z nim na dalekie konne spacery, chodziłam na dancingi i
na bale, mama była zadowolona, że tacy przyzwoici chłopcy są koło
mnie, Bronek, Wojtek Meyer z Politechniki, młody pan Ślewiński,
bratanek malarza. No, naturalnie nasi koledzy "stareńcy" z
Akademii byli zawsze najważniejsi, oni nie mówili nam tych
słodkich rzeczy, co tamci, ale z nimi była zawsze
najświetniejsza, najweselsza zabawa, podnieta do dowcipów i
śmiechu.
Istniała wtedy ponura sprawa na uczelniach, wywołująca w
nas najwyższy wstręt, "numerus clausus", która była dla nas,
studentów Akademii, niepojęta. Byli wśród nas komuniści i endecy,
wiedzieliśmy, kto jest kto, ale tyle to dla nas znaczyło, jak to,
czy ktoś jest blondyn czy brunet. Mówię o naszej grupie i naszych
pracowniach. Pomoc kolegom niezamożnym odbywała się oczywiście
przez Bratniaka, ale nie tylko. Jakoś to szło naturalnie, że
można było pożyczyć, potem się miało oddane i nie było to
problemem dla żadnej ze stron.
Podczas ferii Bożego Narodzenia pojechaliśmy jak zwykle do
Zakopanego na narty. Pani Inga Jakimowiczowa nie miała już
pensjonatu w "Zawracie", który był stary i rozlatywał się, ale
wydzierżawiła nowo zbudowaną drewnianą góralską willę pod
Reglami, między drogą do Białego a drogą pod Skocznię na stromym
zboczu pod lasem. Ta willa "Madzia" była ślicznie urządzona i
cała pachniała świeżym drewnem i żywicą, czasem palcem natrafiło
się w deskach na lepką łezkę. Mieszkaliśmy tam wszyscy i jadali
znakomicie, prowansalsko-galicyjską kuchnię pani Inga prowadziła
genialną ręką. Jakie suflety na kruchym cieście z konfiturami
malinowymi, różowe i złote po wierzchu - ach, jakie to były
suflety!
Kiedy zbliżał się sylwester, zatelefonowała z Krakowa
Elżunia Osterwianka, która właśnie wyszła za mąż, pierwsza z nas
wszystkich, za Gutka Nowotnego, syna zakopiańskiego chirurga,
który tysiącami sklejał połamane ręce i nogi narciarskie przez
całe lata, a po cichu wiedziało się, że jest bohaterem "Zazdrości
i medycyny" Choromańskiego. Elżunia zapraszała mnie do nich na
sylwestra do Krakowa, gdzie z Gutkiem mieszkała w domku na
Kolonii Urzędniczej. Zostawiłam mamę i pojechałam. Okazało się,
że sylwester nie będzie w domu, ale w knajpie "Feniks", potem
gdzie Bóg da. Towarzystwo było olbrzymie, przeważnie teatralne
krakowskie, zupełnie mi nie znane i nieopisanie chętne do picia