Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.

Aha, jest także rumuński uniwersytet. Rumuński od roku 1920, bo przez czterdzieści pięć lat, od czasu gdy został założony, był uniwersytetem niemieckim. Nie wiem, której nacji stolica Bukowiny zawdzięcza wino. Tak czy owak jest dobre, a zmieszane z wodą i lodem znakomicie gasi pragnienie po wczorajszych pikantnych przekąskach i przy lipcowym upale, który już daje się tu we znaki. Oficerowie tutejszego dywizjonu lotniczego jakoś nie mają ochoty pokazać nam swoich samolotów: widziałem tylko jedną maszynę Breguet XTV, której zapewne nie zdążyli ukryć w rozlatującym się drewnianym” hangarze. Była czarna od spalin i smarów... Mają natomiast jak najlepsze chęci zatrzymać nas do wieczora i nalać w mas do pełna tego wińska z wodą. Na szczęście Tadek nie lubi wina, wypiłby raczej kieliszek czegoś mocniejszego, i wspiera moje manewry odwrotowe. Koło południa udaje się nam przekonać gospodarzy, że naprawdę musimy lecieć dalej, o pierwszej startujemy, a parę minut po drugiej siadamy w Jassach. Dziura jeszcze gorsza niż Czerniowce, gościnność jeszcze większa, upał zgoła tropikalny. Uniwersytet? Jest! Mniejszości narodowe? Zaledwie 60%! Zabytków na szczęście nie ma, bo nawet samoloty przezornie zawczasu usunięto z pola widzenia. Przed obiadem pijemy tsujkę, trzydziestoprocentowy samogon z winogron, w dodatku ciepły. Brrr! Do obiadu: wino z wodą. Siusiamy po tym winie jak dwie fontanny; z pewnością jeszcze więcej niż wypiliśmy. Cygańska orkiestra gra czardasza, ludowe melodie rumuńskie i rosyjskie romanse, a nam podają jeszcze jakieś melby, owoce, kawę i znów wino... Po heroicznej walce z tą fetą wyrywamy na lotnisko. Nasi gospodarze są w różowych humorach, śpiewają „Caran kucę” i „Jarme bine”, co po polsku (w przekładzie pośrednim poprzez rosyjski) znaczy: „Czuję się wspaniale”. Ja nie czuję się wspaniale, zwłaszcza że dochodzi siódma i na pewno się spóźnimy, a przed nami szmat drogi nad Alpami Transylwańskimi, których szczyty sięgają dwóch tysięcy pięciuset metrów. Windujemy się nad te dzikie góry, Tadek pilnuje kursu, groźne skaliste turnie rosną pod nami coraz wyżej i wyżej, ciemne lasy pełzną w dół po grzbietach i zboczach, spienione potoki i wodospady, pozornie zastygłe w biegu, bieleją tu i ówdzie jak sople lodu, jakaś samotna szosa wije się serpentynami od przełęczy do przełęczy, znika w zielonych gąszczach, spada w dolinę, prostuje się na chwilę, znów daje nura w las i znów pnie się w górę. Dostrzegam tylko jedną wioskę w tym bezludziu, a dalej małe miasteczko uczepione między ścianami żlebu jak jaskółcze gniazdo nanizane na błyszczącą nitkę toru kolejowego. - Patarlagere - mówi Tadek. - Język sobie można połamać... Jesteśmy na kursie: na prawo za tymi górami jest Braszów, na lewo - Buseu. Do Bukaresztu sto kilometrów. Spiętrzone fale gór zaczynają opadać, schodzimy niżej, 134 bo zimno, a wraz z nami - daleko na prawo - schodzi słońce i kryje się za postrzępionymi grzbietami. Jeszcze na horyzoncie chmura dymu nad Ploeszti, a pod samolotem coraz więcej ludzkich osiedli, tory. kolejowe, jakaś rzeka, pewnie dopływ Seretu, i za nią płaska równina. - Widać Bukareszt! Szukamy lotniska - jest! Za to wiatru nie ma i diabli wiedzą, z której strony zajść do lądowania, bp nigdzie nie widać znaku T wskazującego kierunek. Ląduję wprost na hangary, z rozgrzanej ziemi bucha upał, podciągam gazem, wybiega paru mechaników, prowadzą nas, pomagają ustawić maszynę. Wyłączam iskrowniki. Ależ tu gorąco!” Do miasta jedziemy otwartym samochodem w asyście kilku innych, wzbijając tumany czarnoziemnego pyłu na zwykłej polnej drodze. Pył z każdą chwilą gęstnieje, świata nie- widać, nie ma już czym oddychać, klakson ryczy, dokoła wozu falują jakieś niewyraźne kształty i nagle rozpoznaję tuż przed twarzą rozdęte chrapy, nabiegłe krwią białka ogromnych oczu i kręte rogi. Stajemy otoczeni przez stado bawołów, czekamy, aż je przegonią, potem - ciągle niemal na oślep i chyba tylko dzięki niezwykłej intuicji kierowcy..- dobijamy do szosy, a wreszcie także do miasta i do hotelu. Dopiero teraz, w świetle lamp elektrycznych widzę, że zamiast Tadeusza towarzyszy mi jakiś mulat, a spojrzawszy w lustro odkrywam drugiego. To ja?! No, ładnie nas te bawoły urządziły... Mamy godzinę na doprowadzenie się do stanu gotowości bojowej. Mundury i buty zabiera pokojówka, rumuński czarnoziem spływa z nas pod działaniem wody i mydła, zmieniamy koszule, przychodzi fryzjer, żeby dokonać reszty i... teraz najchętniej gruchnąłbym się spać. Ale o spaniu nie może być mowy: korpus oficerski stołecznego pułku lotniczego czeka na nas w najszykowniejszej stołecznej restauracji (w jakimś parku, na wyspie pośrodku dużego stawu), gwiaździste niebo przegląda się w wodzie, pomost kwitnie kolorowymi lampionami, stoły uginają się pod majonezami z „frutti di marę”, jak Rumuni (i Włosi) nazywają różne morskie paskudztwa, baterie złożone z butelek wina i syfonów wody mrożą się w lodzie, orkiestra rżnie „Fliegermarsza”, noc jest duszna, upalna, majonezy ciepławe, przemówienia patetyczne, toastów bez liku... Klecę z biedą po francusku jakąś w miarę sensowną odpowiedź na te wszystkie górnolotne kłamstwa, pijemy jeszcze raz za zdrowie króla, na chwałę Wielkiej Rumunii i jej bohaterskiego lotnictwa, a już poczynając od „grataru”, czyli pieczystego - zaczynają się bruderszafty z bliższymi i dalszymi sąsiadami. Kończy się to po północy, wsiadam do samochodu z nadzieją, że nas odwiozą do hotelu. Gdzie tam! Stołeczny pułk rozporządza widocznie potężnym funduszem reprezentacyjnym i korzysta z okazji, aby go wydać, bo z kolei jedziemy do nocnego dansingu z występami artystyczno-rozrywkowymi

Tematy

  • ZgĹ‚Ä™bianie indiaĹ„skiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego gĹ‚owa.
  • ROZDZIAŁ 18 CZEGO TY CHCESZ ODE MNIE, CZŁOWIEKU? — Czego ty chcesz ode mnie, człowieku? — powiedział ze znużeniem Beniamin Parker i spojrzał na Alexa niemal z niechęcią...
  • Niezwykle interesowało go nasze „inne życie" pędzone w mieszkaniach, w pięknych pokojach, gdzie usługuje nam służba; szczególnie syna fabrykanta szkła i mnie zmuszał czasami...
  • Głos ten przybywał z niższego piętra, to znaczy z mieszkania Cyrana, należał zaś do Sulpicjusza, który musiał być w diablo złym humorze, gdyż wyśpiewywał na całe gardło,...
  • W wąskiej uliczce niedaleko murów miejskich mieszkała stara Barbara Stossin zażywająca wielkiego poważania u wszelkiej maści wróżbiarek, o której powiadano, że przy...
  • W Krymie zajechała carowa do Bachczyseraj; mieszkała w pałacu chana, tam gdzie tyle jęczało piękności, stara panująca baba podawała się tysiącznym rozkoszom...
  • Jak się wydaje, w wielu okolicach miasta przetrwały, a nawet nieźle im się powodziło dzięki obsłudze regionów, w których większość mieszkańców zajmowała się rolnictwem...
  • Wielkość opłat nie zależy od dochodów mieszkańców, a mimo to lista chętnych na zamieszkanie w tych apartamentach - co równa się dołączeniu do elity finansowej i towarzyskiej -...
  • 9 Generalne Gubernatorstwo, utworzone w efekcie dekretu z 12 X, liczyło 93 600 km2 111863000 mieszkańców (według danych z 1939 r...
  • IV W takim to ogrodzie i w takich odnowionych ruinach zamku mieszkał król Gwoździk i używał pełni życia, złożonej z samych rozkoszy...
  • W sumie gniazdka stewardes nie były miejscem ani większych, ani mniejszych swawoli niż inne mieszkania zajmowane przez niezamężne dziewczęta...