Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Co rano młoda niewolnica budziła jego królewskość łaskotaniem w pięty. Król wstawał, zaczem dwóch łazie-bników szorowało go mokrym piaskiem i trzymając za głowę, pocierało mu koniec o naoliwioną osełkę. Potem
101
inni dwaj służbiści przenosili go do wanny z krwią młodych marchwianek, córek demokratycznego drobiazgu, umyślnie na to, aby być zarżnięte, rozmnażanych w ustroni ogrodowej. Następnie ciż służbiści opłukiwali króla w letnim odwarze z gwoździków i cynamonu, suszyli ręcznikami ugrzanymi chuchaniem czystych dziewcząt gwoź-dziczych; szatny podawał mu futerał i król na parę godzin pogrążał się w lubym spoczynku. Wówczas nadworny poeta, Sztyfcik, albo jaki inny muz ulubieniec, składali mu pierwociny swoich utworów; miało to jednak miejsce nie zawsze, lecz osobliwie wtedy, gdy na króla niezbyt rychłe i nie tak, jak zalecała higiena, obfite występowały poty; król wytężał mózg, aby poetyczną przenośnię zrozumieć, i wówczas wilgoć i krew marchwianek, którą nadmiernie był przesiąknięty, przez pory jego królewsko-ści zdrowotnie się sączyła.
Dzięki takiemu postępowaniu mięśnie króla Gwoździka były żelazne, wąsy gwoździkowato sterczące, głos tenorowy, metaliczny i na wskroś przenikający; usposobienie ducha pogodne, zdrowe i optymistyczne. Ażeby już przy sposobności raz skończyć z cechami zewnętrznymi króla, dodajmy tu, że łebek miał duży, lśnią cy, i środkowa część ciała wypukła; wskutek tego nadmiernego rozrostu średniej części, król zmuszony był w chodzie nieco w tył się podawać, co na pierwszy rzut oka mogło być uważane za pyszność.
Środkowa ta część, zwana z przodu brzuchem, a z tyłu — tyłem, musiała być wydatna, bo w niej mieściły sią narzędzia rozkoszy najważniejsze: rezerwuar do wchłaniania napojów i zbiornik do przetrawiania jadeł. Na tyle zaś król zwykle siadywał, co stanowiło rozkosz siedzeniową. Brzucha król używał czasem nie tylko do trawienia: pokładał się na nim, legi wał, i to była rozkosz — legalna.
Wydatność królewskiego brzucha i tyłu nie była jednakże taka, aby nie pragnęło się już ich powiększać. Owszem. Król Gwoździk marzył o zaokrągleniu swej środkowej części ciała zupełnym. Była to jego idea kosmicznej
102
wszechokrągłości. To centrum idealne, ku któremu wszystko się zbiega, według zapatrywań królewskich, nie mogło się mieścić ani w głowie, bo nadmierny jej rozrost nie pozwoliłby trzymać się jej na karku; ani w nogach, bo zbytnia nóg wybujałość, jeżeliby stanowiła tylko rozwinięcie zarysu nożności, nigdy by ich do kształtu kulistego nie doprowadziła. Ten więc złoty środek okrągłościowy musiał być koniecznie w brzuchu. Z brzucha ożywcze ciepło rozchodzi się na cały organizm, który kwitnie i powoli ubłogosławieniem pęcznieje.
Po kąpieli król rześki, zdrów i gotów do czynu, załatwiał sprawy państwa, mianowicie: układanie jadłospisów; opracowywanie nowych figur tanecznych; rozwiązywanie zagadek, szarad i logogryfów; obcinanie kuponów i łebków od cygar na biednych; prowadzenie statystycznego wykazu tychże biednych; uczenie się na pamięć mów; oglądanie obrazków podniecających męskość i przymierzanie nowych futerałów.
Po wyczerpaniu tych zajęć król wraz z całym dworem udawał się do ogrodu i tamże wśród drzew i kwiatów się zabawiał. Kwiaty przez króla Gwoździka były podlewane własnoręcznie, pieszczone, muskane listek po listku i w różnych oświetleniach oglądane. Upodobawszy sobie który z kwiatów nad inne, król żywcem go zjadał... Przez cały czas tego królewskiego obcowania z kwiatami, grała poukrywana w krzach kapela i wyborną tonacją potęgowała mu rozkosz.
Królewicz z Wezyrem wkroczyli w jakiś sklepiony krużganek. Ich stąpań głos dudnił o sklepienie, odbijał się, spadał na posadzkę marmurową, ażeby znów się odbić, uderzyć o wysokościenny mur krużganku, stoczyć się z niego, popełznąć dołem, westchnąć i zamrzeć w dalekich ścian załomach.
103
l
Wezyr kończył zaczętą gdzie indziej rozmowę z królewiczem.
— Chociażbyś — mówił — najmocniej oplatał wizję objęciem, zawsze ci ona wymyka się na progu rzeczywistości; a im prędzej chcesz się z nią przekraść, im bardziej ją oplatałeś, tym snadniej ona skazuje cię na obudzenie... Rzekłbyś, istnieją dwa światy: zjawa jednego jest zaprzeczeniem realnej prawdziwości drugiego; kiedy jeden nabiera kolorów żywszych, drugi blednie... Ale na linii granicznej dwóch tych światów jest moment krótki taki. że zjawa i prawda stanowią tożsamość i że przestajesz dziwić się cudom i jako cud podziwiasz prawdę. I zostaje ci po niej, po tej chwili, aromat, którym owiany szukać będziesz z rzeczy ziemskich takiej, żeby, jak tamte, widzia-dlane, wtrącały cię w upojność doznaną we śnie, i choć wiesz, że jej nie znajdziesz, szukać będziesz w zjawie tylko rzeczy takiej, bo wszelka inna obudzi w tobie trwogę daremnej zatraty i ofiary wzgardzonym bogom...
— BOGOM — powtórzyło echo wklęsłego nad ich głowami sklepienia.
Królewicz, jak ktoś niedawno zbudzony ze snu, rzucił wokoło oczami.
Znajdowali się w dziedzińcu sklepionym całkowicie, ale widnym. Światło padało z górnych okien różnokolorowymi smugami i ogniskowało się w środku dziedzińca, w fontannie, której wypryski okalały cokół filaru, podobne do wiotkich, odchylających się od spodu pnia drzewnego latorośli. Z głowicy filaru wyrastały żebra ostro-łuków; podtrzymywane przez nie wnęki sklepienia wisiały nad posadzką, jak cieniste liście. Kończyny wszystkich tych, obrzeżających wnęki żeber pożądliwie spływały ku niskim słupom o kapitelach rżniętych w królewien torsy