Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Okręty Seanchan wszelkich możliwych wyporności zajmowały nieomal wszystkie miejsca cumownicze – na rejach zgromadziły się załogi, a kiedy Suroth przejeżdżała obok, podniosły się wiwaty i chór głosów wykrzyknął jej imię. Żeglarze na pozostałych – nie seanchańskich – okrętach również machali i krzyczeli, choć wielu wyraźnie nie miało pojęcia ani komu wiwatują, ani dlaczego. Bez wątpienia jednak uznali, że tego się po nich oczekuje. Na masztach tych okrętów dmący nad zatoką wiatr poruszał Złotymi Pszczołami Illian, Półksiężycami Łzy i Złotymi Jastrzębiami Mayene. Najwyraźniej Rand nie wprowadził embarga na handel z zajętymi przez Seanchan portami, lecz niewykluczone, że handlarze oddawali się swemu rzemiosłu, nie bacząc na jego zakazy. Większość z nich gotowa była robić interesy z mordercami własnych matek, jeśli tylko mogli liczyć na zysk.
Nabrzeże południowego pirsu opróżniono ze statków. Seanchańscy oficerowie z cienkimi pióropuszami na lakierowanych hełmach czekali, by przekazać Suroth i Tylin na jedną z wielkich łodzi wiosłowych, gdzie ośmiu mężczyzn trwało w gotowości przy długich wiosłach. Tylin pocałowała Mata na pożegnanie, omalże wyrywając mu włosy, gdy ściągnęła jego głowę w dół, a potem jeszcze uszczypnęła w pośladki, jakby nikt z tych przeklętych ludzi nie patrzył! Tymczasem Suroth czekała, niecierpliwie marszcząc brwi, póki Tylin nie zajęła miejsca w łodzi. Nawet wówczas jej irytacja nie minęła – pstryknięciami palców wciąż przyzywała swoją so’jhin, Alwhin, tak że ta kobieta o ostrych rysach nieustannie gramoliła się przez ławki, by to czy tamto załatwić.
Pozostali członkowie Krwi, choć otrzymali od oficerów głębokie ukłony, sami – z pomocą swoich so’jhin, oczywiście – musieli zejść na dół po drabinkach. Sul’dam pomogły damane znaleźć się w łodziach, nikt rzecz jasna nie pomagał ludziom w białych szatach w załadowaniu na nie koszy i samych siebie. Nie minęła chwila i już łodzie mknęły po wodach zatoki na południe – gdzie za Rahad trzymano rakeny i to’rakeny – przemykając między rozłożystymi kadłubami kotwiczącej floty okrętów Seanchan i zdobycznych statków Ludu Morza, od których w zatoce było aż gęsto. Jeśli chodzi o te ostatnie, większość miała już zmieniony takielunek – pojawiły się seanchańskie żebrowane żagle i obcy układ rei. Załogi również były seanchańskie. Wyjąwszy Poszukiwaczki Wiatru, o których starał się nie myśleć oraz tych nielicznych, którzy zostali sprzedani w niewolę, ocaleli Atha’an Miere przebywali wszyscy w Rahad, gdzie wraz z innymi da’covale zajmowali się czyszczeniem zatkanych szlamem kanałów. I nic w tej sprawie nie mógł zrobić. Nie był im nic winien, zresztą już wziął na swoje barki więcej, niż potrafił udźwignąć... i nic więcej nie mógł zrobić! Koniec na tym!
Miał ochotę jak najszybciej wydostać się z portu, żeby już nie patrzeć na okręty Ludu Morza. Na nabrzeżu nikt nie zwracał na niego uwagi. Oficerowie odeszli, gdy tylko łodzie odbiły od pirsu. Ktoś, odprowadził juczne konie. Marynarze opuścili reje i zajęli się swą pracą, a członkowie gildii dokerów wrócili do mozolnego pchania długich, ciężkich taczek, wyładowanych belami, skrzynkami i baryłkami. Gdyby zbyt szybko zdecydował się odjechać, mogło się okazać, że Tylin tylko na to czeka i że zdąży jeszcze wydać rozkaz jego zatrzymania. Tak więc siedział w siodle Oczka na końcu pirsu i machał niczym jakiś głupi gąsior skrzydłami, póki nie znalazła się dość daleko, aby nie móc go dostrzec inaczej niż za pomocą szkła powiększającego.
Mimo dokuczającej nogi przejechał powoli niemalże całą długość nabrzeża. Ani razu nie spojrzał już na zatokę. Wokół skromnie ubrani kupcy pilnowali załadunku, ewentualnie wyładunku swych towarów, od czasu do czasu wsuwali sakiewkę tragarzom w zielonych skórzanych kamizelkach, aby tym sposobem zapewnić delikatniejsze traktowanie lub szybszy transport, choć przecież wydawało się niepodobieństwem, że członkowie gildii mogą coś więcej z siebie dać