Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Matkiwzrok obejmujący, życzliwy.
Bieliński i Kulczyba spojrzeli nasiebie, parsknęli śmiechem, spuścili oczy.
Jaś na wprost Ste
fanaprzygryza dolną wargę, obokniegu Bronek.
WzrokBronka uporczywy i jakby bolesny: na Hankę i na Stefana,i znów na Hankę.
Bielińska matka godna,ciepła, wachluje chusteczką szeroki dekolt nad biustem, podsuwaStefanowipierogi: "Jedz, jedz, w mieście takich nie będzie".
TylkoIgnaeek pochłonięty jedzeniem, cały w mlaskanie i dojadaniewłączony, małomu, matka dokłada Ignackowi na talerz.
Znów wzrok Bronka na Hance, aż póki ona niespojrzy pytająco, wtedy ucieka,chowa się, przylega dotalerza.
Franciszkawidział, jak wstajez łóżka, żeby się zeStefanem przed wyjazdem pożegnać, szepcze:
Papir masz, Stefciu?
Mam, mam.
I czytałem.
Ważne to?
Bardzo.
Już mi lżej, jak ty tomasz, czytaj, arób, co trzeba,co tara przykazali zRzymu.
Zrobięprzyrzekał.
List Grzegorza, zwitek kartek w płóciennymworeczku, zawieszony jak szkapłerz na szyi na sobie miał, pod koszulą,pod mundurkiem,żeby broń Boże nie zgubić, a początekumiałjuż na pamięć.
"Ja, Grzegorz papież,któregoOjcemŚwiętym nazywacie, następca świętego Piotra, dowiedziawszysię o waszej, kochani bracia, nędzy i nieszczęściu, jakie odurzędników krajowychi panów ponosicie, przedsięwziąłemz rozkazu samego Boga oświecić was, wydobyć z ciężkiej biedy i niewoli, oraz wskazać wam drogę prawdziwego szczęścia".
Dojechali do Niedrzwicy.
Przed domemzajezdnym JózekWielgosz zobaczył go, wychylonego z okna, zawołał:
Stefan'
Stefan wyskoczył z omnibusu, podbiegł do kolegi,witali się,jakby sięznali od dawna.
Wydawało się, jakby to pierwsze,nieme, zakonspirowanespotkanie na Krakowskim Przedmieściu, w kamienicy Budnego, połączyło ich mocniej niż lataprzyjaźni.
Zjedli razem zakąski, mówili.
Józek o Towarzystwie Higienicznym w Lublinie, do którego się niedawno zapisał.
To zupełnie nowa rzecz entuzjazmował się.
Ucząnas gier i sportów, które podobno za granicą są jużdawnopopularne.
Rozwijamy mięśnie, bo tężyzna fizyczna, Stefan,jest niezbędna dla wszystkiego, czego szepnął chcemydokonać.
Spojrzeli na siebie, uśmiechnęli się, Stefan uścisnął rękę
139.
kolegi.
Jakże bliski wydał mu się teraz.
Gdybymógł mupowiedzieć o liście papieża, pokazać, przedyskutować razem.
Alenie tu, nie teraz.
Czuł woreczek przylegający do piersi podkoszulą.
Później, najpierw trzeba porozmawiaćz Pawłem.
Woźnica zwoływał już pasażerów.
W omnibusie usiedliprzy sobie.
Stefan opowiadał o gimnazjum.
Nareszcie miałsłuchacza, który go rozumiał, wiedział, o czym mówi, bo Józek dopytywał, tłumaczył, że w handlówce inaczej, jakieprzedmioty, co czytają, jakich mają nauczycieli.
Omnibus ruszył.
I nagle ten tuman kurzu przed nimi nadrodze.
Wychylili się oknem.
Tylko chmura,w której niczegorozpoznać nie można.
Woźnica z wolna zaczął wstrzymywaćkonie.
Spojrzał na Józka, szepnął:
Co to?
Poczuł dygocącą rękę kolegi na ramieniu, szept:
Kozacy.
Rozejrzał się po omnibusie:twarze pasażerów znieruchomiałe.
Czuł chłodneścierpnięcie na karku, chłód głęboki, dojmujący,aż do szpiku kości.
Kozacy otoczyli omnibus.
Wsie na ruzu!
Budiet obysk!
Wychodzili z podniesionymi rękoma.
Józek milczał, drżał.
Przy schodzeniuz omnibusu chwycił nagle Stefana zarękę,opamiętał się, podniósł rękę do góry.
Spokojnie, Józek szeptał Stefanspokojnie, kolego.
Był już teraz chłodny, opanowany, głowę podniósł dogóry, myślał: Toten sen!
Teraz zrewidują mnie i znajdą list.
Widział już siebie w kajdankach, zesłanego na katorgę.
Szedłzrękami podniesionymi, wprost na stojących w grupie kozaków.
Wtedy jeden z nich podszedłdo Stefana, uśmiechnąłsię, zasalutował.
Pożałujsta,ruki wniz.
Opuścił ręce.
A wtedy kozak tłumacząc się dodał jeszcze:
My kozaki nieobyskiwajem gosudarstwiennych studientow.
Izwiniajuś.
Zasalutował, odszedł.
A tamci cofali się gromadnie, z podniesionymi rękami, podsierpniowym niebem, na którymwysoko słońce itylko niewiele białych drobnych chmur,cofali się odchodząc od niego,który dopiero do niedawna, kilka minut zaledwie temu, w czasie potrzebnym na podniesienie i opuszczenie rąk, należał donich, związany wspólnym strachem.
A teraz odcinek dymią140
cej kurzem szosyjak przepaść pomiędzy nim i pasażeramiomnibusu.
Józek tammiędzy nimi.
Patrzył, wypatrywał, czyspojrzy.
Przywołany jego wzrokiem, spojrzał poprzezramępodniesionych rąk.
W oczach rozpacz i jakby błaganie:Pomóż!
Czekał na swoją kolejkę w rewizji dokumentów.
PobiectammyślałStefan wytłumaczyć.
Mnie uwierzą, jestem przecież studentem ich carskiego gimnazjum.
Nie pobiegł.
Patrzył, ale Józek odwrócił głowę.
Ludzie, ci, którymsprawdzono już legitymacje, wracalido omnibusu.
Ukośne.
niechętne spojrzenia na Stefana.
Czuł smaganie spojrzeńnapoliczkach.
Myślał: Zarazwróci Józek i wszystko się wyjaśni.
Opowiem mu później,czego uniknąłem, co by się stało, gdyby naprawdę zaczęli mnie rewidować.
Dlaczego tak długosprawdzają jego dokumenty?
Patrzył przerażony: dwóch kozaków, a między nimi Józek, prowadziligo w stronę zajazdu.
Już tylko on jeden stał przed omnibusem.
Woźnica nawoływał, żeby siadać, ruszają,
A tamten?
spytał.
Na niego nie czekamy?
Zatrzymali go powiedział woźnica.
Siadać!
Jedziemy.
Wszedł do omnibusu.
Spytał:
Czy ktoś wie, co się stało?
Dlaczegogo zatrzymali?
Spuszczone oczy, odwrócone głowy.
Milczenie.
Ktoś szepnął:
Pewnie aresztowany.
Inny głos przerwał:
Niemówićteraz.
Spokój.
Usiadł.
Obok puste miejsce.
Podparł głowę rękami.
Niewidzieć nikogo, nie słyszeć.
Rozpacz gorzką Śliną podpłynęłado gardła.
O Boże,Boże.
Wydawało mu się, że koła omnibusupo nim jechały druzgocąc, wpychającw ziemię.
Dlaczegogo wzięli?
Za co?
A mnie nawet nie rewidowali, mnie kozakprzeprosił.
Chciałzedrzeć z siebie mundur, podeptać, wyrzucie.
W omnibusie ludzie, pochyleni ku sobie, szeptali.
Tylko on, wyobcowany, odrzucony, sam.
Trząsł nim suchy płacz, ażból poczuł w krtani, w przełyku,w piersiach.
Głowa ciężka,jakby spuchnięta, i wszystko boliodmiażdżącychuderzeńkół.
Do domu jęczał bezgłośnie nawieś, do domu, dosiebie,
Aresztowali go?
spytała Paulina.
Słyszałaś przecież.
Wiesz, zaco?
Skąd ja mogę wiedzieć?
Nie domyślasz się?
Przecież go znałeś?
141.
A, tak tylko, z omnibusu.
Dotknąłgo krótkibłysk jej spojrzenia, odwrócił głowę,wstał.
Nie wiesz, jak się nazywał?
Wzruszył ramionami.
Nie pamiętam.
Pochylony, ręce splecione poza sobą, chodził od drzwi doszafy, od szafy znów do drzwi.
Cień jegozałamany na nierównościachsufitu, długi, przedrzeźniający i chwiejny nadążał za nim.
Milczeli