Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Delektowała się dziwacznymi, cudzoziemskimi brzmieniami,
zaskakującymi następstwami samogłosek i spółgłosek, a rozkosz jej była, co to kryć, zaraźliwa. Dzieci uwielbiają
dziwne słowa, dziwne dźwięki, i pewnie dlatego historię najlepiej przyswaja się w dzieciństwie. Dwunastolatek
może nie pojąć intrygi, ale dziwny dźwięk zasugeruje mu odmienną rzeczywistość. Przynajmniej na mnie tak
właśnie działało imię "Marcus Aurelius", a rzeczywistość z nim się kojarząca była bezkresna, większa nawet niż
terytorium Imperatora. I oto przyszedł widocznie czas oswajania owej rzeczywistości; po to pewnie przyjechałem
do Rzymu. "Marco Aurelio, hę?" - powtórzyłem w duchu, po czym spytałem szofera: "Gdzie?" Wskazał szczyt
olbrzymiej kaskady marmurowych schodów prowadzących na wzgórze, które mieliśmy akurat przed sobą, a gdy
taksówka ostro skręciła, żeby zająć w morzu aut odrobinę korzystniejsze miejsce, w rzęsistym blasku reflektora
ujrzałem na moment dwoje końskich uszu, brodatą twarz i uniesioną rękę. A potem morze nas pochłonęło. Pół
godziny później stanąłem przed drzwiami "Bolivara" i trzymając w jednej ręce torbę podróżną, a w drugiej
pieniądze, w nagłym zbrataniu i przypływie wdzięczności spytałem taksówkarza (był przecież w Rzymie moim
pierwszym rozmówcą, przywiózł mnie do hotelu i nawet chyba nie oszukał na taryfie), jak ma na imię. "Marco" -
odparł i zaraz odjechał.
V
Najoczywistszą cechą starożytności jest nasza w niej nieobecność. Im łatwiej o antyczny złom i im dłużej weń się
wpatrujesz, tym bardziej kategorycznie antyk odmawia ci wstępu. Szczególnie skutecznie przekreśla cię marmur,
choć brąz i papirus niewiele pozostają za nim w tyle. Zabytki to czy docierają do nas nienaruszone, czy tylko we
fragmentach - tak czy owak zdumiewają swą trwałością i kuszą, żeby ułożyć z nich (zwłaszcza z fragmentów)
spójną całość; ale sęk w tym, że wcale nie miały do nas dotrzeć. Były - i nadal są - same dla siebie. Apetyt, jaki w
człowieku budzi przyszłość, nie jest bowiem ani trochę większy aniżeli ludzka zdolność konsumowania czasu, co
zresztą dowodnie wykazuje gramatyka - pierwsza ofiara każdej dysputy o życiu przyszłym. Wszystkie to marmury,
brązy i papirusy miały w najlepszym razie przetrwać swych modeli i twórców, lecz nie siebie. Ich istnienie pod-
porządkowane było funkcji, czyli w wąskim zakresie użyteczne. Czas to nie układanka z klocków: jego klocki
znikają. A sama idea życia pozagrobowego - choć przedmioty mogły być, owszem, dla niej inspiracją - jest
stosunkowo świeżej daty. Do nas w każdym razie dotarły szczątki rzeczy stworzonych przez konieczność lub
próżność: motywacje nieuchronnie krótkowzroczne. Nic nie istnieje dla dobra przyszłości; a starożytni z
oczywistych powodów nie mogli uważać się za starożytnych. My też nie powinniśmy myśleć o sobie jako o ich
jutrze. Do starożytności wejść nam się nie uda: i bez nas była dostatecznie zaludniona, jeśli nie wręcz
przeludniona. Wolnych miejsc brak. Nie warto obijać sobie knykci o marmur.
VI
Żywoty cezarów dlatego tak nas pochłaniają, że jesteśmy nadzwyczaj pochłonięci sobą. Mówiąc najoględniej,
każdy z nas uważa się za centrum wszechświata, a wszechświaty to różnią się, rzecz jasna, rozległością, ale centra
z definicji mieć przecież muszą. Między imperium a rodziną, siatką przyjaźni, Pajęczyną romantycznych uwikłań,
polem działalności zawodowej itd. zachodzi różnica ilościowa, a nie jakościowa. A ponieważ cesarze tak są od nas
odlegli w czasie, ich dylematy przy całej swej złożoności wydają nam się do ogarnięcia, z dystansu dwóch
tysiącleci skrót perspektywiczny pomniejsza je, robi z nich nieomal rozterki krasnoludków, przydając im
nieodzownych rysów cudowności i naiwności. Ich imperia służą nam za notesy z adresami, zwłaszcza pod
wieczór. Czytamy Swetoniusza, Eliusza czy wreszcie Psellosa w poszukiwaniu archetypów, nawet jeśli rządzimy
tylko warsztatem rowerowym lub dwuosobową rodziną. Jakoś łatwiej utożsamiamy się z cezarem aniżeli z
konsulem, pretorem, liktorem lub niewolnikiem, choć we współczesnym społeczeństwie zajmujemy mniej więcej tę
samą, poślednią pozycję. I nie jest to mania wielkości ani wygórowane aspiracje: zrozumiałe, że upadła cnota,
występek czy obłęd wydają się po prostu bardziej atrakcyjne w wersji wyraźnie zarysowanej - powiedzmy, King
sicze - niż jako zamazany, mętny autentyk z przeciwka albo i z lustra. Kto wie, czy nie dlatego w ogóle patrzymy na
ich podobizny, szczególnie to z marmuru. Przecież owal ludzkiej twarzy niewiele w sumie może pomieścić. Nikt nie
ma więcej niż dwoje oczu ani mniej niż jedne usta; starożytność nie znała surrealizmu, nie było jeszcze mody na
afrykańskie maski (a może była - co by zresztą wyjaśniało, czemu Rzymianie tak kurczowo trzymali się greckich
miar). Toteż prędzej czy później człowiek musi się odnaleźć w którymś z tych wizerunków. Nie ma bowiem cezara
bez popiersia, tak jak nie ma łabędzia bez odbicia w wodzie. Wygoleni, brodaci, łysi, ufryzowani, posyłają nam
paste, marmurowe spojrzenia bez źrenic, trochę jak z fotografii paszportowej albo policyjnego zdjęcia przestępcy.
Nie dowiemy się, co zmalowali; i chyba właśnie łącząc to twarze z odpowiadającymi im żywotami, czynimy z nich
archetypy. Zarazem nieco sobie przybliżamy tych ludzi, bo skoro ich tak często portretowano, musieli zapewne
nabyć niejakiego dystansu wobec realiów własnej fizyczności. W każdym razie popiersia i posągi były dla nich
tym, czym dla nas są fotografie, a najczęściej fotografowano, rzecz jasna, cesarza. Byli także inni modele:
cesarzowe, senatorowie, konsulowie, pretorzy, sławni sportowcy, wielkie piękności, aktorzy i mówcy. Z ocalałych
resztek wynika jednak, że w sumie częściej rzeźbiono mężczyzn niż kobiety, co prawdopodobnie świadczy
zarówno o tym, kto trzymał kasę, jak i o etosie ówczesnego społeczeństwa. Tak czy owak zawsze wygrywał cezar