Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Powiedziała mi później, że zwykła sobie wyobrażać siebie, iż właśnie gra we francuskim filmie.
Po dwu czy trzech miesiącach zniecierpliwiłem się sposobem, w jaki konsekwentnie mnie lekceważyła i zadzierała nosa. Co o mnie myślała? Że jestem trędowaty czy co? Złapałem więc kierownicę obiema rękoma i szaleńczo, ale z wyrachowaniem trzepnąłem w tył jej lśniącego, ognistoczerwonego kabrioletu ford mustang tuż za bramą campusu. Wykrzykiwała na mnie prawie przez piętnaście minut. Jakim to nieuważnym jestem kretynem! Jak mogłem to zrobić?! Ludziom takim jak ja powinno się odbierać prawo jazdy, a ich samochody zamykać. Zacząłem ją przepraszać. Nie były to zwykłe przeprosiny, ale przeprosiny uroczyste i bezwarunkowe. Powiedziałem, że jedynym powodem, dla którego stuknąłem jej auto, było to, iż nie byłem w stanie oderwać oczu od jej pięknych włosów. Obiecałem zapłacić z mojego stypendium za wszystkie naprawy w warsztacie, a wtedy uspokoiła się i lekko uśmiechnęła. Wkrótce po tym, jak się lekko uśmiechnęła — skoro tylko wyniosła Sara Horton naprawdę się uśmiechnęła — nastąpiły dwa szalone, słoneczne lata narzeczeństwa, z winem o nazwie Paul Mason, z koncertami Boba Dylana i paleniem trawy. Później był ślub jak z obrazka — w domu jej rodziców w Pasadenie z białym tortem i czarnymi cadillacami, ze szlochającymi ciotkami, orchideami i sympatycznym czekiem od papciów, który miał mi pomóc wystartować w interesie z antykami. Papciowie, jak się okazało, posiadali pół Seal Beach — tę połowę, na której znajdowała się ropa.
Poczułem się, jak gdybym zagrał o .wszystko i wygrał. Rancho Santa Fe znaleźliśmy w pewien wiosenny weekend, kiedy przejeżdżaliśmy przez okolice San Diego. Mijaliśmy małe, wymuskane osiedle wtulone we wzgórza o barwie piasku, około siedem mil w głąb lądu od wybrzeża Pacyfiku przy Solana Beach. Osiedle miało jedynie z pół tuzina ulic — schludnych, oświetlonych słońcem małych alejek z nazwami takimi, jak: Paseo Delicias albo La Flecha. Były tam dwa sklepy, stacja benzynowa, urząd pocztowy i elegancka restauracja, gdzie, jak wkrótce przekonaliśmy się, można zasiąść w kosztownym meksykańskim wnętrzu, zjeść sałatkę, rybę i gateaux i porozmawiać o kłopotach, jakie miało się ze swoim dekoratorem wnętrz. Gospoda znajduje się przy końcu głównej ulicy, na wpół ukrytej wśród drzew eukaliptusowych, gdzie starsi mieszkańcy grają na trawnikach w bowls albo kryją twarze w „Los Angeles Sunday Times” i wygrzewają w słońcu swoje brzuchy.
W normalnych okolicznościach Rancho Santa Fe byłoby dla nas zbyt ustronne. Wypoczywał tu na starość Victor Maturę i w okolicy nie można było znaleźć spokojniejszego miejsca. Sara oczekiwała wtedy pierwszego dziecka i nasz lekarz rodzinny ostrzegł ją, żeby się oszczędzała. Co więcej, można było kupić sklep z antykami na środku głównej ulicy, w zacienionym i sympatycznym małym zaułku i jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie idealne miejsce, gdzie można by zacząć sprzedawać antyki, to tak właśnie ono wyglądało. Dwa miesiące później wprowadziliśmy się do dwupiętrowego domu z dębowym dachem, stojącego w cytrusowym gaiku jedynie pół mili za miastem, z basenem, werandą i bougainvillią obrastającą dziko cały dach patio. Któregoś dnia, gdy Sara wracała do domu z odwiedzin u przyjaciółki w San Diego, przebiła oponę. Auto zjechało na pobocze, stoczyło się dwadzieścia stóp po nasypie i wylądowało na dachu. Sara straciła wówczas nasze dziecko, dziewczynkę.
Teraz, w gasnącym świetle niedzielnego popołudnia, siedzieliśmy z Jonathanem pod udającą dżunglę sztuczną strzechą bufetu w rezerwacie dzikich zwierząt. Jonathan, mimo protestów Sary, usiłował schrupać hot doga, na który składał się raczej ketchup niż parówka. Ja popijałem chłodne piwo z wielkiego, papierowego naczynia. Sara zachowywała się bardzo spokojnie i nie tknęła nawet swojej ulubionej cytrynowej herbaty.
— Co się stało? — spytałem ją zaniepokojony.
Podniosła oczy i zrobiła minę, która oznaczała: nie wiem, nic. Frędzle „dżungli” rzucały postrzępiony, ruchliwy cień na jej czoło.
— Nie myślisz chyba ciągle o tym krześle, co? — zacząłem.
— Dlaczego ten człowiek nie pozwolił mi na nim usiąść, tato? — wtrącił się Jonathan.
Wyciągnąłem rękę i papierową serwetką starłem plamy ketchupu z jego podbródka.
— Po prostu bał się, to wszystko.
— Czego się bał? — zapytała Sara gwałtownie, prawie z agresją.
— Nie wiem. Bał się. Antyk to antyk.
— Co to ma znaczyć?
Podniosłem ręce na znak, że się poddaję.
— Nic, naprawdę. Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Słuchaj? Jesteś czymś zaniepokojona, prawda?
— Oczywiście, że nie.
— Nie mów mi, że nie — naciskałem. — Wiem, kiedy jesteś zdenerwowana. Spędziliśmy całe popołudnie, oglądając lwy, zebry, tresowane słonie i papugi, a ty nie powiedziałaś ani słowa. Nie powiedziałaś nawet, jak cholernie nudne wydało ci się to wszystko.
— To nie jest nudne — odcięła się Sara. — Nigdy nie mówiłam, że jest nudne.
— W ogóle niczego nie mówiłaś. Pochyliła się z zawziętym wyrazem twarzy.
— Nie rozumiem, co mi się mogło przydarzyć — rozważała. — To było jak zemdlenie. Utrata przytomności na krótką chwilę. Od trzeciej klasy nie mdlałam w taki sposób.
Wyprostowałem się na krześle.
— Może to był jakiś rodzaj autosugestii. Grant powiedział ci, żebyś patrzyła na tamtą twarz i jakaś twoja podświadoma myśl okazała się hipnotyczna, a więc przez minutę albo dwie byłaś naprawdę zahipnotyzowana. Autohipnoza, a nie prawdziwa hipnoza. Chyba nie wierzysz, że twarz z drewna wyrzeźbiona na krześle może rzeczywiście…
— Czy ty wiesz, co mówisz? — zapytała Sara. — Mówisz, że zostałam tak ogłupiona przez ten mebel, że stałam tam jak wiejski głupek z otwartymi ustami, a Grant bez przeszkód wsiadł do ciężarówki i odjechał. To właśnie masz na myśli.
— W porządku — odrzekłem — tak właśnie myślę.
— Ale to jest niemożliwe, Ricky. Takie rzeczy się nie zdarzają.
— Muszą się zdarzać. To znaczy, chcę powiedzieć, że… cóż… to się zdarzyło