Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Odnawiał utracone siły,
dotykając czarnej, cmentarnej ziemi, na której zapadłe domy przypominały
opuszczone i przez wszystkich zapomniane groby. Czasem go wołano na narady,
kiedy ktoś wynalazł ratunek albo sposób ratunku, często pytano o nazwiska i
adresy, o cyfry i daty, on zaś, jako minister narodowej nędzy, wiedział o wszy-
160
stkim i na każde odpowiadał wołanie. Zachłannie rzucał się na dzienniki, o
których wiedział, że w nich znajdzie choćby kroplę słowa mającego wydrążyć skałę
obojętności, albo też pisany płomień oświetlający dotkliwym światłem nagą prawdę
o nędzy.
Henryk, wiedząc cokolwiek o jego wyprawach i widząc niezmordowany, święty trud
tego człowieka, patrzył na niego z podziwem; w jego słońcu ujrzał już swoją
biedotę, pozłacaną pozłotką pięknych słów i ukwieconą sztucznymi kwiatami, teraz
zaś zaczął mu zazdrościć potęgi czucia i tej odwagi, z którą ten starzec z
zapadłą piersią ciska się w nurt bez rozważań i namysłu, aby ratować tonących.
Było w nim morze treści na olbrzymie dzieło, treści wielkiej, obolałej,
przecierpianej i wypalonej w ogniu, a on dzieła nie pisał, lecz z każdego
swojego dnia tworzył żywe, nalane krwią słowo; każde z nich szacow-niejsze było
i wspanialsze niż wszystkie książczyny Henryka, po których czas ciężką stopą
przejdzie, jak po rozsypanych na wielkiej drodze płatkach zwiędłych, nikomu
niepotrzebnych róż.
Smutno mu było, że wobec tego myśliwca, co poluje w dżungli i w zapadłych
ostępach, on wygląda tak jak ten strzelec z Tarasconu, co strzela do kapelusza i
z tego potem wierszowane i pełne łgarstwa robi ballady. Juliusz dobrze przeżywał
swój dzień, a on pisał księgę.
Zaczął spoglądać na nią najpierw z niedowierzaniem, niechętnie i nieufnie, potem
z rozdrażnionym smutkiem: kwiliła w niej jakaś pachnąca miłość, zwijająca się w
esy-floresy nieprzeżytej namiętności, i grała sercem w tenisa w ogrodzie
nasianym przez wiatry; oto jeszcze jedna książka, podobna do tysiąca innych, jak
paciorek nanizany na sznurek bez końca.
Kiedy ustępy z niej czytał Juliuszowi, odnosił wrażenie, że Juliusz nie słucha
ich, lecz—życzliwie uśmiechnięty — wącha je jak kwiaty.
161
Musiały go niecierpliwić te fioritury i te kryształowe cacka, kruche i tęczowe;
jego, który był na dnie morza i w głębi góry, na spadzistym brzegu życia, rwącym
się nad otchłanią, i na rozlewiskach bagien, oddychających zgniłą śmiercią.
— Pójdę z panem — rzekł Henryk jednego dnia z mocnym postanowieniem.
— Dokąd? — zdumiał się Juliusz.
— Nie wiem. Tam, dokąd pan się wybiera. Juliusz spojrzał na niego ciekawie i
ledwie widoczny
błysk radości powiał po jego twarzy.
— Niech pan idzie, ale uprzedzam pana, że zmęczy się pan tylko, zabłoci,
zziębnie i niczego ciekawego pan nie zobaczy.
— A dlaczego pan tam chodzi?
— Ja? — zaśmiał się Juliusz. —Ja odwiedzam znajomych i dawnych przyjaciół.
Ponieważ w zimie jest im nieco ciężej niż w innej porze roku, więc taki stary
pajac jak ja jest tam mile widziany. Nie wiem jednak, co pan tam będzie miał do
roboty.
— Chciałbym ujrzeć własnymi oczyma tych ludzi, wśród których pan przebywał...
— To nie jest teatr, panie Henryku — rzekł Juliusz z powagą.
— Ja wiem, ja wiem — mówił Henryk gorąco. — Czemu mi pan nie wierzy, że pragnę
tam pójść z czystym sercem? Tyle mnie pan już nauczył/tyle mi pan powiedział
wtedy, kiedy pan był w łachmanach, a teraz nie chce mi pan uwierzyć, że każde
pańskie słowo zapadło we mnie i wyrosło...
— Wierzę panu, dobry chłopcze — rzekł Juliusz pogodnie. — Prawdę mówiąc, byłbym
pana dawno już zabrał do moich przyjaciół, ale lękałem się, czy pan pójść zechce.
Sam ich zresztą zaniedbałem, osiadłszy w Capui i wiodąc plugawy żywot w
niezasłużonym dostatku. Pamięta pan, co panu mówiłem w pier-
162
wszym dniu naszej znajomości? Mówiłem, że źle się to wszystko skończy, toteż i
skończyło się źle. Rozleniwiłem się i szpetnie utyłem, a moi znajomi, zawsze
przeraźliwie chudzi, tęsknili za mną. Odwiedziłem niedawno jednego z moich
przyjaciół, którego nazywam marabutem, gdyż oczyszcza domy ze śmieci, a marabut
mnie nie poznał i stracił na dłuższą chwilę mowę z niebiańskiego podziwu na
widok moich, a właściwie pańskich spodni. Zdaje mi się, że stracił dla mnie
szacunek i patrzy na mnie z pogardliwym niedowierzaniem; myśli szelma zapewne,
żem to wszystko ukradł. Cieszy mnie to jednak, że pan pragnie, aby moi
przyjaciele byli pańskimi przyjaciółmi. Chodźmy, drogi panie!
— Czy to daleko?
Juliusz zaśmiał się wesoło, jak szewc w niedzielę po sumie.
— Jeśli pan chce, to będzie blisko, a jeśli pan chce, to daleko. Nawet pan nie
przypuszcza, tak jak zresztą inni, że tuż obok, o dwa kroki stąd, można ujrzeć
dziwne rzeczy, o jakich się nigdy nie śniło dobroczynnym filozofom od czternastu
boleści. Ja mam dzisiaj jednak ważne sprawy na przedmieściu, więc niech mi pan
tam towarzyszy. Patrz pan — mówił idąc do przystanku tramwajowego —jaki mróz
spadł na ziemię i jaka zrobiła się okiść. Druty telegraficzne tak wyglądają, jak
gdyby przebiegały przez nie same złe wiadomości, więc w nich ze zgrozy
miedzianoruda krew zamarzła.
Tego dnia zajął się Juliusz losem bezdomnej rodziny, koczującej w bramie; jak
ten, co podczas powodzi opanować umie biegającą w kółko ślepą rozpacz, albo
pobudzić do działania osłabłą i tępą w rezygnacji bezsilność, zarządził ratunek;
skostniałe dzieci porozmiesz-czał u sąsiadów, naznaczając każdemu kwaterę jakby
wojskowym rozkazem, Henryka postawił na straży gratów, których by nie tknął
najgorszy złodziej, nie-
163
szczęsnego zaś właściciela tego dobytku, krawca z żółtą, nerwowo drgającą twarzą,
powiódłna drugi koniec miasta do jakiegoś urzędu, aby tam wybłagać pozwolenie
powrotu do mieszkania. Henryk przyglądał się ciekawie jego wesołej ruchliwości,
wałęsając się za nim w milczeniu, jak cień, po rozmaitych norach, gdzie Juliusz
zjawiał sie od razu rozgadany, jakby pragnął uprzedzić wszystkie gorzkie żale i
narzekania