Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Przeciwnie, im bardziej tam się
zbliżałem, tym wyraźniej ukazywały się częściowo potrzaskane i osmalone fasady
niskich zabudowań, czarne plamy nie były zwykłymi cieniami, lecz ziały, co
prawda nie tak regularne, jak otwory okienne, ale równie wielkich dziur w
żadnych księżycowych skałach, i to jeszcze tworzących niemal regularny szereg,
nikt dotychczas nie odkrył. Piasek przestał mi się naraz zapadać pod nogami.
Buty uderzały w chropawe, grube szkliwo, jakby w zakrzepłą lawę, ale nie była to
lawa, lecz bodaj stopiony i zastygły piach, poddany działaniu bardzo wysokiej
temperatury. Nie myliłem się, skoro ta skorupa błyszczała mocno w Słońcu i
pokrywała całe łagodne zbocze, po którym wznosiłem się w stronę ruin. Dzieliła
mnie od nich dość wysoka wydma, górująca nad całą okolicą, tak że znalazłszy się
na jej szczycie, mogłem objąć dziwne ruiny spojrzeniem i pojąłem wtedy, czemu
nie można ich było dostrzec z orbity. Tkwiły głęboko w gruzie. Gdyby to naprawdę
były ostatki rozpękłych domów, powiedziałbym, że gruz podchodził aż po okna. Z
odległości jakichś trzystu metrów przypominały znany dobrze z fotografii widok:
osady zbudowanej z kamienia i rozpadłej przy trzęsieniu ziemi. Bodajże w Persji
są takie osady. Z orbitalnego lotu można by je rozpoznać tylko w pobliżu
terminatora, kiedy bardzo niskie Słońce świeciło na wylot przez te ich
przestrzelone czy na wpół zapadłe i jakby eksplozją zniekształcone otwory
okienne. Wciąż nie byłem jednak pewny, czy to nie jest tylko szczególna formacja
skał, więc poszedłem ku nim, ale już tak mi się nie podobały, że wziąłem w rękę
licznik Geigera i popatrywałem na jego tarczkę. Było to niewygodne. Schodząc ze
stoku wywróciłem się nawet jak długi, więc włączyłem przewód Geigera do wtyczki
w skafandrze, przez co mogłem słyszeć jego tykot, gdyby teren okazał się
radioaktywny. Był, a jakże, ale dopiero od połowy przeciwstoku. Ledwie wstąpiłem
na gruzowiska, okalające te przysadkowate domy bez dachów, ze szczerbatymi
murami (teraz już pewny, że to nie jest twór naturalnych sił Księżyca),
usłyszałem gęsty, drobny tykot. Co więcej, gruz nie rozjechał mi się pod
stąpnięciami, jakby to uczynił zwykły gruz, gdyż był spojony w nieruchomy masyw.
Było to tak, jakby tę dziwaczną osadę trafił w sam środek wybuch, który
promieniował żarem dość długo, żeby rumowisko, w jakie się obróciła, uległo
nadtopieniu i utworzyło zeskaloną całość. Znajdowałem się już u pierwszych ruin,
ale nie przyglądałem się im jak należy, bo musiałem zważać na każdy krok,
stawiając ostrożnie ciężkie buty na kończastych występach tej wielkiej hałdy,
żeby się nie obśliznąć między głazy, o co nie było trudno. Dopiero wyżej, już na
wprost bliskiej ruiny, dość stromy gruz przeszedł w szklistą polewę, pokrytą
czarniawymi smugami niby sadzą. Iść stało się łatwiej, przyspieszyłem więc, aż
stanąłem u pierwszego okna. Był to nieregularny otwór, wgnieciony od góry
nawisłymi kamieniami. Zajrzałem do środka i nie od razu, bo panował tam gęsty
mrok, dostrzegłem jakieś podłużne przedmioty leżące w bezładzie. Nie chciało mi
się wczołgiwać przez rozwalone okno, bo mogłem w nim łatwo uwięznąć, zważywszy
masywność mego zdalnika, szukałem więc drzwi. Skoro były tu okna, to i drzwi też
powinny gdzieś się przecie znajdować. Nie znalazłem jednak żadnych, obszedłem
więc to domostwo, wgniecione taką olbrzymią siłą w grunt, aż całe wykoślawiło
się i rozpłaszczyło, by odkryć w bocznej ścianie dość szeroką wyrwę, przez którą
mogłem schylając się wejść do środka. Tam, gdzie światło słoneczne sąsiaduje na
Księżycu bezpośrednio z cieniem, kontrasty jasności są tak ogromne, że oko nie
może im podołać; musiałem więc zajść w kąt tego wnętrza, sunąc rozłożonymi
rękami po ścianie, i przycisnąwszy do tęgiego muru plecy, zacisnąłem powieki,
aby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Policzywszy w duchu do stu, rozejrzałem
się.
Wnętrze przypominało jaskinię bez sklepienia, co zresztą nie rozjaśniało go z
góry ani trochę, boż niebo Księżyca jest czarne jak noc. Także światło słoneczne
nie daje się tam dostrzec jako jasny słup, gdy pada przez jakiś otwór, bo nic go
nie rozprasza jak powietrze i pył na Ziemi. Słońce zostało na zewnątrz i
oświetlało tylko biało pałającą plamą ścianę naprzeciw kąta, w którym stałem. W
jej odblasku spoczywały u moich stóp trzy trupy. Tak pomyślałem w pierwszym
momencie, bo choć sczerniałe i zniekształcone, miały przecież nogi, ręce,
korpusy, a jeden miał nawet głowę. Mrużąc oczy i osłaniając się od słonecznej
plamy, żeby mnie nie oślepiała, przykucnąłem nad najbliższym. Nie były to zwłoki
ludzkie, co więcej, nie były to niczyje szczątki śmiertelne, bo to, co od
powstania martwe, nie może umrzeć. Nawet nie dotknąwszy jeszcze zewłoku na wznak
rozkraczonego u moich stóp, poznałem, że to rodzaj manekina, ale chyba nie
robota, bo jego rozpruty szeroko kadłub był całkiem pusty. Tkwiło tam tylko
trochę odłamków gruzu i piasku. Ostrożnie pociągnąłem go za ramię. Był niezwykle
lekki, jak ze styropianu, czarny jak węgiel, bez głowy, ale dostrzegłem ją u
ściany. Stała na odszarpniętym karku i patrzała na mnie trzema pustymi
oczodołami. Oczywiście zdziwiłem się, czemu właściwie trzema, a nie dwoma.
Trzecie oko jako okrągła jamka ziało poniżej czoła, tam gdzie u człowieka
znajduje się nasada kości nosowej, ale ten dziwny manekin nigdy chyba nie miał
nosa, co zrozumiałe, bo na Księżycu nie może się na nic przydać. Pozostałe
manekiny też były tylko z grubsza człekokształtne. Choć zagłada tych zabudowań
mocno je zniekształciła, widziało się na pierwszy rzut oka, że ich
człekokształtność i przedtem była tylko przybliżeniem, a nie dokładną kopią
ludzkiej anatomii. Miały zbyt długie nogi, bodaj półtora rażą dłuższe od tułowi,
zbyt cienkie ręce i do tego wychodziły im nie z barków, lecz dziwacznie, jedna z
piersi, a druga z pleców. Tak musiało być, bo eksplozja, fala uderzeniowa i
obwał mogłyby powykręcać kończyny jednemu, ale nie wszystkim w ten sam sposób.
Mieć jedną rękę z przodu a drugą z tyłu może być, kto wie, w pewnych
okolicznościach wygodnie