Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Podobnie jej ładny kapelusik nadal bardzo kochałem, bo była na nim zieleń i kitka jak u małej dziewczynki. Tak więc rozstaliśmy się i ja odzyskałem swoje serce, choć uciechy z niego było niewiele, wróciłem na wieś do jesiennej głuszy, by kończyć dramat o czarownicach -- teraz mogłem go pisać z większą znajomością rzeczy i z większym przekonaniem. Nie chcę przez to powiedzieć, że moja przyjaciółka była czarownicą, przecież od mojego dotyku dostała plam, a jeśli nawet była, to moim zdaniem wróżką dobrą i bliższą niebu niż piekłu. Myślę, że czary były we mnie, tak samo jak było we mnie coś, co upodobniało mnie do małża; może te czary tkwiły w moim sercu, niepoprawnym i nadal mętnym, choć sam czułem się człowiekiem lepszym niż dawniej i żrąca gorycz nie podchodziła mi już do gardła -- chroniło mnie przed nią spojrzenie siwych oczu.
3 Pojechałem więc z powrotem do głuszy, ale podkreślam: człowiek nie powinien nigdy wzywać śmierci, bo śmierć nie dosłyszy i myśli powoli. Na nieszczęście powiedziałem przyjaciółce, że chciałbym umrzeć właśnie w tamtej chwili, gdy jasno świeciły gwiazdy i byłem blisko raju, ale po tym wszystkim zupełnie się uspokoiłem i wcale już nie miałem ochoty umierać. Jednakże śmierć ustosunkowała się poważnie do mojej prośby, kiedy ją sobie w końcu uprzytomniła, choć znacznie się spóźniła z jej spełnieniem. Kiedy więc wreszcie przybyłem na miejsce i na dziedzińcu stajennym we dworze czekałem na Rylla, który miał mnie zawieźć z rzeczami do mojego domku, zza węgła wyskoczył oswobodzony z uwięzi olbrzymi byk dworski, stanął, rył ziemię, sapał i parskał jak lokomotywa,
- 70 -
wyrzucając z potężnych nozdrzy kłęby dymu -- było to naprawdę potężne byczysko. Widać rozzłościł się z jakiegoś powodu i wyrwał z nozdrzy kolczyk z żelaznym łańcuchem, choć na pewno było to bardzo bolesne. Wpatrywałem się w jego nabiegłe krwią, pałające ślepia i nie wątpiłem, że był na mnie wściekły za tego byka z Krety i miał zamiar przebić mnie rogami; nigdy przedtem nie zauważyłem, że ma tak ostre i takie długie rogi. Zdenerwowałem się strasznie i wyrzekałem na śmierć, która była tak powolna w spełnianiu ludzkich życzeń, bo kiedy patrzyłem w ślepia potężnego byka, nie miałem już najmniejszej ochoty umierać, tak jak żaden człowiek nie pragnie śmierci, gdy przychodzi ona nagle i niespodziewanie. Pomyślałem też, że ciało miałbym po takim przebiciu rogami ogromnie szpetne. To zadrasnęło moją próżność, żal mi też było mojej porządnej jesionki. Ale jedna rzecz cieszyła mnie ogromnie, gdy patrzyłem w pełne wściekłości ślepia byka; moje serce skuliło się w piersi, nie ważyło się ruszyć ani odezwać słowem, i odtąd, ilekroć pomyślałem o śmierci, nie czułem się nigdy niewolnikiem kapryśnego i złego serca. Zapadał wieczór, gdy tak stałem samotny na czarnym dziedzińcu stajennym, byk rył przede mną ziemię kopytami, sapał i jak lokomotywa wyrzucał kłęby pary, na niebie nie było ani jednej gwiazdy, nigdzie ani żywej duszy, nie było więc sensu wołać o pomoc czy nawet brać nóg za pas, bo mimo wszystko byk był ode mnie zwinniejszy. I tak staliśmy czas jakiś naprzeciwko siebie, aż widocznie śmierć doszła do wniosku, że dość już mi napędziła strachu za te głupie prośby, albo też zapomniała o całej historii i poleciała zająć się innymi, bo jak wiele przypadków wskazuje, śmierć jest strasznie roztargniona. W każdym razie byk zapomniał o mnie, zaatakował natomiast moją walizkę, nadział ją na rogi i podrzucił w górę, na wysokość dachu stajennego, następnie zmieszał moje rzeczy z błotem i wyprostowawszy ogon pobiegł w stronę obory, gdzie spodziewał się z pewnością ciekawszych przygód na niwie kawalerskiego żywota. Doskonale te uczucia rozumiałem, bo na pewno to nic przyjemnego całymi dniami stać przy drodze na uwięzi i żując trawę gapić się na przechodniów, choć trzeba przyznać, że każdy z nas ma swój łańcuch, który go trzyma, tylko że wielu z nas tego nie dostrzega; sądzimy, że jesteśmy wolni i możemy robić, co nam się żywnie podoba. - 71 -
Byk natomiast przeoczył jeden szczegół, nie zauważył puszki melasy, którą wiozłem babce, więc puszka ocalała; byłem z tego bardzo zadowolony, bo gdyby ją ruszył, rozgniewałbym się strasznie i chyba trzasnął byka lagą. Syrop był w tych czasach rarytasem, więc kiedy już byk pobiegł w stronę obory, łatwo sobie wmówiłem, że niewątpliwie oberwałby ode mnie laską, gdyby tknął puszkę. Mimo wszystko chyba lepiej, że nie podniosłem na niego ręki, bo moim zdaniem bicie stworzenia jest podłością, choćby były ku temu ważne powody. Tak myślałem, gdy Rylle wiózł mnie drogą wyboistą i pełną kałuż, a gwiazdy zapalały się na niebie, myślałem też o śmierci, która w postaci byka mnie ominęła, bo nie nadszedł jeszcze mój czas. Kiedy więc gwiazdy się zapalały, a po obydwu stronach drogi wznosił się spokojny las, rozmyślałem o śmierci i znów życie warte było stawki, choć niegdyś w chwilach goryczy sądziłem, że jest nic niewarte. Ale fałszywe, próżne serce zaczęło szybko przechwalać się i pysznić: ,,Chyba zauważyłeś, jak zdołałem się pohamować w niebezpiecznej chwili, jak rozważnie stałem w miejscu, jak nieustraszenie cię wspierałem i podnosiłem na duchu w trudnej sytuacji. Gdybym nie było odważne, to na pewno bym ci podeszło do gardła albo runęło na kolana i najadłbyś się wstydu." Ale te przechwałki wskazywały na to, że serce raz chociaż czuło się speszone, a mnie ogarnęła głęboka radość, że nie jestem odtąd jego niewolnikiem. W taki sposób na wozie ciągnionym przez wzdychającego Rylle przybyłem znów do głuszy