Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Wiatru
wprawdzie jakby nie było, ale widać takie dzwoneczki nigdy nie siedzą cicho... a gdy naprawdę
zaczyna dmuchać, pomyślał Roland, dają pewnie do wiwatu gorzej niż plotkarskie języki.
– Hej! – zawołał, spoglądając przez ulicę na mało sugestywny, choć ogromny szyld
obwieszczający, że naprzeciwko mieści się Good Beds Hotel. – Hej, jest tu kto?
Żadnej odpowiedzi, tylko dzwonienie, granie owadów i to nieustanne postukiwanie. Poza
tym cisza i martwota... chociaż ktoś tu był. Ktoś albo i coś. Roland czuł, że jest obserwowany,
i aż mu się włoski na karku zjeżyły.
Ruszył przed siebie, prowadząc Topsy’ego do centrum, a każdy jego krok wzbijał tumany
pyłu. Czterdzieści takich kroków dalej zatrzymał się przed niskim budynkiem oznaczonym
jednym tylko słowem: PRAWO. Biuro szeryfa (o ile mieli tu, tak daleko od Okręgów
Wewnętrznych, prawdziwego szeryfa) przypominało zastanawiająco kościół – drewniane panele
wymazane nader podejrzanym odcieniem czerwieni i kamienna podmurówka.
Dzwonki z tyłu szemrały i pobrzękiwały.
Zostawił deresza na środku ulicy i wszedł po schodkach do siedziby prawa. Wciąż doskonale
słyszał dzwonki, czuł słońce palące mu kark i strumyki potu spływające po bokach. Drzwi były
zatrzaśnięte, ale nie zamknięte. Otworzył je i aż cofnął się, podnosząc przy tym rękę, gdy
uwięzione w środku gorące powietrze uderzyło go bezgłośnie w twarz. Jeśli we wszystkich
budynkach jest tu taki żar, to niebawem spłonie coś więcej niż ta jedna stajnia, pomyślał. A jeśli
zabraknie deszczu (bo ochotniczej straży pożarnej zabrakło już wcześniej), wkrótce po
miasteczku nie zostanie nawet ślad.
Oddychając możliwie jak najpłycej, wszedł do środka i natychmiast usłyszał basowe
brzęczenie much.
Była tu tylko jedna cela, obszerna całkiem i pusta, a jej okratowane drzwi stały otworem. Pod
zabrudzoną jak drzwi saloonu pryczą leżała para skórzanych butów, jeden nie wiedzieć czemu
rozpruty.
To tutaj zlatywały się muchy. Krążyły nad plamą i co rusz na niej przysiadały.
Na biurku leżał rejestr. Roland obrócił go do siebie i spojrzał na czerwoną okładkę:
REJESTR WYSTĘPKÓW I ZADOŚĆUCZYNIEŃ
W LATACH PANA NASZEGO
ELURIA
Wreszcie wiedział, jak nazywa się to miasteczko: Eluria. Pięknie, ale też jakoś tak
złowieszczo. Chociaż w tych okolicznościach każda nazwa byłaby raczej złowieszcza. Chciał już
wyjść, gdy dojrzał drzwi zabezpieczone drewnianym skoblem.
Podszedł bliżej, zatrzymał się na chwilę i wyciągnął jeden z wielkich rewolwerów, które
nosił zawieszone nisko na biodrach. Postał jeszcze chwilę ze zwieszoną głową, rozmyślając
(Cuthbert, jego stary przyjaciel, zwykł mawiać, że trybiki w głowie Rolanda obracają się
wprawdzie bardzo powoli, ale nader efektywnie), a potem wyciągnął skobel. Otworzył drzwi
i natychmiast się cofnął, unosząc broń w oczekiwaniu ciała (na przykład tutejszego szeryfa),
które runie do pokoju z podciętym gardłem i wytrzeszczonymi oczami. Ofiara WYSTĘPKU
domagająca się ZADOŚĆUCZYNIENIA...
I nic.
Cóż, w środku leżało z pół tuzina brudnych wdzianek dla więźniów, dwa łuki, kołczan ze
strzałami, stary zakurzony motor, strzelba, która wypaliła ostatni raz chyba ze sto lat temu,
i jeszcze miotła... to jednak akurat Rolanda nie obchodziło. Dla niego pakamera była pusta.
Wrócił do biurka, otworzył rejestr i przerzucił kartki. Nawet papier był nagrzany, jakby ktoś
próbował upiec księgę. Poniekąd tak właśnie było, pomyślał. Gdyby Ulica Główna wyglądała
nieco inaczej, mógłby oczekiwać mnóstwa doniesień o obrazie uczuć religijnych, ale nie trafił na
żadne i wcale się tym nie zdziwił – ostatecznie skoro kościół mógł tu sąsiadować z dwoma
saloonami, miejscowi wyznawcy Jezusa musieli należeć do tych rozsądniejszych.
Znalazł za to sporo drobnych spraw i kilka grubszych: jedno morderstwo, jedną kradzież
konia i obrazę damy (co zapewne oznaczało gwałt). Mordercę przewieziono do miejscowości
zwanej Lexingworth, gdzie mieli go powiesić. Roland nigdy nie słyszał o tym mieście. Następna
notatka głosiła: „Zielony lud przybył skutkiem tego”. Roland nie wiedział, o co może chodzić.
Ostatni zapisek donosił:
12/P/99. Chas. Freeborn, złodziej bydła, do osądzenia
Oznaczenie daty brzmiało mu dość obco, skoro jednak październik minął już dawno, uznał,
że musi chodzić o pełnoziemie. Tak czy owak atrament wyglądał na równie świeży jak krwawa
plama na pryczy, z czego można było wnosić, że niejaki Chas. Freeborn, złodziej bydła, osiągnął
już wolność na krańcu swej drogi.
Wrócił do spiekoty i koronkowego brzęczenia dzwoneczków. Topsy spojrzał na niego
półprzytomnie i znów opuścił łeb, jakby na tej pełnej pyłu ulicy było coś do szczypania. Jakby
w ogóle myślał o tym, by poszczypać jeszcze kiedyś soczystą trawę.
Rewolwerowiec zebrał wodze, otrzepał je z kurzu o wyblakłe, bezbarwne dżinsy i ruszył
dalej. Stukanie było coraz głośniejsze (kiedy wychodził z biura szeryfa, nie schował broni i nie
widział powodu, by robić to teraz), a gdy zbliżył się do centralnego placu miasteczka, w dobrych
czasach Elurii bez wątpienia targowiska, dojrzał wreszcie coś bardziej ruchomego niż dzwonki.
Po drugiej stronie placu ciągnęło się długie koryto na wodę, zrobione na oko z drzewa
żelaznego (zwanego tutaj „sekwoją”), które w szczęśliwszych czasach napełniano
z przerdzewiałej rury sterczącej obecnie jałowo po jego południowej stronie. Przez krawędź tej
municypalnej oazy, może w połowie jej długości, zwieszała się noga w wyszarzałych do szczętu
spodniach i dobrze przeżutym kowbojskim bucie.
Przeżuwaniem zajmował się wielki pies o sierści ze dwa tony ciemniejszej od sztruksowych
spodni powyżej