Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Król
bowiem przyjął dziś do swojego
stołu wczorajszych sąsiadów:
wicekanclerza, biskupa
poznańskiego i Albrychta
Radziwiłła, a jego pozostawił na
dawnym miejscu.
Na dodatek i o tym przygadywał
Tarnowski:
- Mości kanclerzu, dzięki ci,
że ze mną pijesz, choć jako
oratorowi pana młodego nie tu,
ale tam miejsce się patrzyło.
- O takie rzeczy nie stoję.
Waszmość myślisz, że mi tu źle z
panami bracią? Wolę tu niż tam z
Francuzami.
- Zdrowie waszmości! Zdrowie
pana Leszczyńskiego! -
wrzeszczał Tarnowski wzywając do
wtórowania resztę szlachty
siedzącej przy stole.
- Nalewaj! - przynaglał
usłużnego plebana, prędkiego na
pańskie zawołanie.
- Pijże, wasza miłość -
szeptał księżyna - ale, na miły
Bóg, trochę oględnie. Po cóż
festyn kończyć grubo wcześniej
od innych.
- Nalewaj i też pij! Kompana
mi trzeba, nie mentora. Wiwat
Leszczyński!
Podkanclerzy uśmiechał się,
ale chmura nie schodziła mu z
czoła. Patrzył na tamten stół, a
zwłaszcza na siedzącego doń
tyłem Ossolińskiego. Nigdy się
wzajem nie lubili, ale od
wczoraj, od narady w ogrodzie
reformatów, mieli niejako iść
ręka w rękę. Mimo to
podkanclerzy myślał w tej
chwili:
"Dlaczego, u licha, wczoraj
tak napierał, by mu wstydu nie
robić i nie wypominać nic
królowi? Wesele, u diabła, ma
być ważniejsze niż sprawy
państwowe? Wyrwał dla córki
dwadzieścia tysięcy talarów
królewskich i znów ma gębę
pyszną i rozanieloną. Jak tu
wszystko gładko przejdzie, to on
się jutro na nowo pokuma z
królem i jak przedtem za nic
mnie obaj będą mieli."
W tej chwili posłyszał spod
baldachimu królewskiego wesoły
śmiech posła de Bregy i jakieś
francuskie słowa. Jak cała
szlachta nie lubił Francuza, a
jeszcze bardziej jego mowy, bo
jej ani w ząb nie rozumiał.
A właśnie Tarnowski znów
zaczął przygadywać:
- Terkocą tam, psiawiary,
jakby to było nie polskie, lecz
francuskie weselisko. A my tu
cisi jak barany. Nalewaj!
Wesoła wrzawa wśród posłów
zagranicznych nie ustawała.
Leszczyński nie wytrzymał.
Uniósł się nagle ze swojego
krzesła i huknął do całej sali.
- A cóż to, u licha, za
posłowie, co u stołu
królewskiego siedzą? Wesele
króla jegomości dawno się
skończyło, jakimże prawem dalej
bawią u nas ci Włosi i Francuzi?
Ledwie skończył, zerwała się
zewsząd wrzawa. Jedni szybkimi
toastami starali się zagłuszyć
wrażenie słów Leszczyńskiego,
inni już pokrzykiwali przeciw
obcokrajowcom.
- Racja, mości podkanclerzy!
Po licha nam opiekuny weneckie i
francuskie!
- O wojnie tylko podszeptują
królowi jegomości.
Władysław siedział blady z
zaciśniętymi szczękami. Ani
Tiepolo, ani de Bregy i jego
dworzanie nie rozumieli
polskiego języka, chyba tylko
coś niecoś chwytali z tych
okrzyków. Maria Ludwika
nachyliła się do Władysława i
zapytała po francusku:
- Co oni tak krzyczą? O co
chodzi?
- Nie do królowej te słowa -
burknął Władysław.Daj pokój, bo
mnie tu diabli porwą.
Przez chwilę zdawało się, że
zerwie się z krzesła i ofuknie
krnąbrnego i nietaktownego
ministra. Na szczęście pił dziś
niewiele, więc zdołał się
jeszcze opanować.
Spojrzał na Ossolińskiego.
- Odpowiedz mu za króla, co
należy.
- Pijany, najjaśniejszy panie!
Lepiej puścić w niepamięć.
Posłowie na szczęście nie
rozumieją.
- Mów za króla, powiedziałem.
Nie w smak było to zlecenie
kanclerzowi. Jako gościnny
gospodarz, nikomu dotąd nie
uchybił, a tu trzeba było teraz
stanąć i wypowiedzieć się albo
za posłami, albo za Leszczyńskim
i za całą opozycją. Tego
drugiego zaś król nie
dopuszczał.
Wstawał od stołu z ciężkim
sercem i goryczą. Łudził się do
tej chwili, że panowie, choć się
wczoraj zmówili przeciw królowi,
uszanują dom gospodarza i nie
zakłócą rodzinnej uroczystości,
teraz jednak widział, że
zdecydowani są nawet na skandal,
byle dokuczyć Władysławowi.
Powstawszy odwrócił się ku
stojącemu przy swym stole
Leszczyńskiemu.
- Mili goście, drodzy
waszmościowie! Najjaśniejszy pan
ma posłów weneckich i
francuskich za swoich gości i
choć wesele królewskie
skończone, uważa ich nadal za
stałych posłów przy swoim
majestacie.
- Tacy posłowie nie za wolą
Rzeczypospolitej! - odkrzyknął
Leszczyński.
Rosło zamieszanie. Ossoliński
gestami rąk próbował je
zatamować