Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Nie było śladu przedświtu. Nie nadszedł też świt. Potem, niemal w jednej chwili,
niebo
poszarzało; był już dzień.
Czterdziestoletni, brodaty i czarnowłosy mężczyzna w kolczudze i narzuconym na
ramiona
szarym płaszczu siedział pod ścianą pustej izby na drugim piętrze kamienicy.
Towarzyszyło mu
dwóch innych ludzi, też w kolczugach, dobrze uzbrojonych. Wszystkie schody były
zarwane, na
piętra dało się wejść tylko za pomocą drabiny, a właściwie sznurowej drabinki.
Zwinięta, leżała
pod ścianą. Dowodzący niedawno setkami zbrojnych Behegal, zwany przez swoich
Kragdobem,
siedział zaszyty w dziurze niczym szczur. Jego bezpieczeństwo zależało od
rozsądku i dobrej
woli człowieka, który dowodził nocnymi patrolami na ulicach Grombu, a jeszcze
bardziej od
lenistwa zbirów, którym na pewno nie chciało się wspinać na niedostępne piętra w
byle domu.
Przez wyrwane okno wlewała się do izby szarówka.
Behegal potrafił czekać. Być może potrafił nazbyt dobrze... Przegapił swoją
szansę, bo
właśnie czekał zbyt długo. Mógł oddać Gromb dawnemu władcy Gór, który był łaskaw
po latach
upomnieć się o swoje królestwo; mógł z wielkim hałasem stanąć u jego boku, lecz
zamiast tego
wahał się, czekał i czekał... Nie wiadomo na co. Może na wynik układów z
Kobalem, który nie
chciał żadnego przymierza. Behegal gotów byłby przejść na stronę legendarnych
bohaterów –
lecz żądano odeń czego innego, a mianowicie życia. Miał powiesić się, zginąć z
własnej ręki, bo
sięgnął po wojenny przydomek i tytuł wzgardzony przez kogoś innego.
Lecz zawsze ktoś sięgał po ten tytuł. W Górach musiał być jakiś Kragdob.
Zbyt długo czekał. Znał koty i wiedział, że nie zmieniają zdania ani nie
odwołują raz
powziętej decyzji. Na co liczył? Należało stawić się przed samym Kragdobem i
może uczynić
coś, co zjednałoby jego szacunek. Rzucić wyzwanie... A może tylko zażądać
trudnej, niemal
niemożliwej do spełnienia misji. Lecz Behegal uniósł się niechęcią i honorem – i
to może była
najważniejsza przyczyna, dla której zwlekał i zwlekał. Nie chciał korzyć się
przed wodzem, który
porzucił Grombelard, poszedł sobie dokądś, a potem wrócił, jak po swoje.
Powinien się korzyć,
ale nie chciał.
W małej i taniej duszy górskiego wojownika, który mianował się królem, gdy
lepszych odeń
zabrakło, tylko jedno uczucie było wielkie: szczera miłość do brzydkiego,
niegościnnego kraju,
miłość nienazwana, albo może okryta fałszywymi imionami, jak swoboda, wolność,
sława... Ale
jednak to była miłość, którą podzielało wielu. Nie dla sławy biegali po górach i
nawet nie dla
wolności; mogli przecież czynić to gdziekolwiek, gdzieś, gdzie nie padał deszcz,
nie wiał wiatr.
A jednak było coś w tym skalistym potworze, co kazało go kochać. Co? A któż
wiedział?...
Behegal nie bał się śmierci, bo widział ją z bliska sto razy, zaglądał w oczy i
w tych oczach
nie dostrzegł niczego strasznego. Gdyby nie było śmierci, gdyby nie mógł jej
ujrzeć, dotknąć, nie
umiałby cenić życia. Więc bawił się ze śmiercią w chowanego. Jak każdy tutaj, w
tym kraju.
Teraz bawił się po raz kolejny. Umiał marzyć, więc marzył o chwili, gdy zaniesie
na rynek
łeb zdrajcy i powie: „Tak kończą ci, co porzucają Ciężkie Góry”. Będzie stał na
czele swego
malutkiego pocztu i czekał, co zrobią wojownicy na rynku. Dotknie śmierci po raz
kolejny, bo
nie umiał przewidzieć, co zrobią. Będzie cenił życie, będzie chłonął je całą
piersią, wspaniałe jak
nigdy dotąd – albo w końcu, tym razem, da się złapać śmierci i odejdzie jako
pogromca
największego Kragdoba w dziejach; pogromca, którego nieśmiertelne imię na zawsze
już wrośnie
w Ciężkie Góry.
W sąsiednim kwartale ulic toczyła się właśnie walka, która miała o wszystkim
zdecydować.
Behegal chciał wziąć w niej udział, ale rozsądek zwyciężył. Wybrany na pułapkę
dom nie był
twierdzą, jak ten tutaj. Po ulicach wciąż krążyły wrogie patrole, z których
każdy mógł odkryć
przyczajonych w starej kamienicy zbrojnych. Służący mu dowódca tych patroli nie
mógł być
wszędzie jednocześnie, a choćby nawet był gdzie trzeba, to nie wszystko mógł
nakazać i nie
każdej rzeczy zabronić. Musiał zachować ostrożność, ustrzec się podejrzeń. Nie
mógł
powstrzymywać wojowników przed myszkowaniem po domach, skoro właśnie takie
zadania im
wyznaczono. Mógł najwyżej ominąć jakiś kwartał, „zapomnieć” o nim... Lecz ktoś
inny mógł mu
przypomnieć.
Behegal siedział więc w swojej „fortecy”, bo nie chciał paść trupem z ręki byle
rzezimieszka