Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.

A co do pana Claude'a, to chyba łatwo zgadnąć, e nie spał wiele ubiegłej nocy. Pan Bertrand mówił, e siedział całą noc przed kominkiem, mruczał pod nosem, e będzie hrabią Penderleigh, klepał się po kolanie i powtarzał coś na temat zawiłych ście ek losu. Ian zaśmiał się. Fraser zaprowadził go do saloniku. Bertrand siedział bez ruchu przed nietkniętym talerzem i gapił się na wypielęgnowany przez Frasera ogród. Na dźwięk kroków podniósł głowę i uśmiechnął się do księcia. - Witaj, Ian, jak miło cię widzieć. Fraser, przynieś jego wysokości swoje cudowne bułeczki i d em truskawkowy. Podobnie jak ja, ksią ę musi dbać o swoje siły. Cię kie czasy przed nami. Ksią ę usiadł przy okrągłym stole, naprzeciwko Bertranda. Kiedy Fraser opuścił salonik, powiedział: - Cię sze, ni ci się wydaje, Bertrandzie. Dlatego tu właśnie jestem. Jak w Szkocji załatwia się pozwolenie na ślub? Bertrand uniósł brew ze zdumienia. - Nie miałem pojęcia, e tak ci spieszno. - Nie chcę, by Brandy miała czas, by się rozmyślić. Trzeba te znaleźć księdza. - Bułeczki, wasza wysokość - powiedział Fraser, dotykając jego łokcia. Ksią ę kiwnął głową i milczał, dopóki słu ący nie zostawił ich samych. - Wiesz, e dziś przyje d ają Percy i Joanna. Mo e poprosisz ich księdza? Potrząsnął głową. - Nie mogę doczekać się widoku miny Percy'ego. - A mnie się wydaje, e będzie się starał dobrze wypaść, zwłaszcza przy narzeczonej. To dla niego wa ne. Tak, będzie miły i uprzejmy. - Tak? O co chodzi, Fraser? - Bertrand odwrócił się na krześle. Fraser miał marsową minę. - Nie jestem pewien. Mały Albie przyniósł wiadomość dla jego wysokości. - Podał księciu zło oną kartę papieru. - Co, u diabła? - Ian wziął papier z ręki słu ącego i rozło ył na stole. Przeczytał nabazgrane słowa, przeczytał jeszcze raz, nie wierząc własnym oczom. c c c c c c c - Fraser, biegnij po małego Albiego. Natychmiast. - Dobrze, wasza wysokość. - Dobry Bo e, Ian, co się stało? Co jest w tym liście? Ian kręcił głową, kiedy mały Albie, przebierając wielkimi stopami, pojawił się w salonie. Ksią ę podniósł zwinięty papier. - Skąd to masz? Mały Albie zamarł na dźwięk ostrego głosu księcia i rzucił gorączkowe spojrzenie w stronę Bertranda. - Szybko, Albie. Kto ci dał ten list? - Miał zasłoniętą twarz a po uszy. Powiedział, e sprawa jest niezwykle pilna i e jego wysokość chce dostać list bardziej ni szatan duszę. - Ian, na Boga. - Wybacz, Bertrandzie. - Ksią ę ruszył szybkim krokiem do drzwi. - Nie mów nikomu o całej sprawie. Wkrótce do ciebie wrócę, miejmy nadzieję. Wybiegł, trzaskając drzwiami. Pobiegł do sypialni, minąwszy po drodze zdumionego Mableya, złapał inkrustowany kością słoniową pistolet i wetknął go za cholewkę wysokiego buta. Pomyślał, e musi zachować teraz spokój, choć przed oczami nieustannie widział nabazgrane słowa: ,,...jeśli chcesz zobaczyć Brandy ywą..." To musiał być szaleniec, szkocki szaleniec. Na pewno któryś z Robertsonów. Ale który? Nie pojmował. Dziesięć minut później zało ył Herkulesowi uprzą , dopiął popręg, wskoczył na siodło i spiął konia łydkami. Herkules parsknął i stanął dęba. Uspokoił się po chwili i wylądował na czterech kopytach, wcią poganiany przez swego pana. Rzucił się galopem na oślep, a Ian skierował go na drogę prowadzącą wzdłu klifu. * Brandy poczuła, e coś ostrego wbija się jej w policzek i powoli otworzyła oczy. Jęknęła - pulsujący ból rozrywał jej skroń, przez chwilę nie była w stanie myśleć. Ból w końcu minął, a ona delikatnie pomacała głowę. Odkryła, e to wystające źdźbła słomy tak ją kłują. - Myślałem, e cię zabiłem. Spojrzała skąd dobiegał ten niski, chłodny i bardzo angielski głos. Giles Braidston siedział tu obok na snopku słomy, trzymając pistolet w dłoni. - Giles? Co tu robisz? Co ty mówisz? - Jesteś bystrą dziewuszką, Brandy. Zastanów się. Patrzyła na niego, próbując się skupić i zapomnieć o bólu rozrywającym jej czaszkę. Powiedziała powoli: - Stałam nad brzegiem klifu, patrzyłam, jak Fiona bawi się na pla y i... - Potarła ręką skroń. - Potem coś usłyszałam, jakiś dźwięk, który tam nie pasował. Odwróciłam się, ale za wolno. Ktoś uderzył mnie kamieniem w głowę. Potem nic ju nie pamiętam. - Uderzyłem cię kolbą pistoletu. Spojrzała mu prosto w oczy. - Jacy wszyscy byliśmy głupi. - Zdziwiła się na dźwięk własnego głosu, który był zadziwiająco chłodny. - Jak ślepi. - Mo e. Ja wolę myśleć, e to mój plan był tak doskonały. Jak sama mówisz, nikt w Szkocji nie podejrzewałby Anglika, a tym bardziej kuzyna księcia. - Wtedy na pla y to byłeś ty, Giles. To ty strzeliłeś Ianowi w plecy. - Owszem, i gdybyś ty się nie wtrąciła, byłbym dzisiaj księciem Portmaine. Strasznie mnie zirytowałaś, rzucając się na niego i przykrywając go swoim ciałem. Nie mogłem właściwie wymierzyć. Nie mogłem strzelać do ciebie, bo byłbym wtedy w kręgu podejrzanych. aden z cholernych Robertsonów nie zabiłby drugiego. Rozejrzała się dookoła, pojmując natychmiast, gdzie się znajduje. - A więc, Giles, mam być twoją przynętą? - Zgadza się. Świetny pomysł, prawda? Jestem pewien, e Ian pędzi teraz jak szalony, eby się do ciebie dostać. Nie uda mu się. Nie mo e się udać. Nasz cudowny ksią ę wkrótce po egna się ze swoim pięknym yciem. ROZDZIAŁ 35 Giles nagle wstał, przytknął ucho do wrót i powiedział: - Ach, jest i nasz bohater. Przybył ratować damę swego serca. Brandy obróciła się, próbując usiąść. Dzikim wzrokiem spojrzała na wrota i krzyknęła: - Ian, nie wchodź! Giles cię zabije! Zawracaj! - Patrzyła z niemym smutkiem, kiedy ksią ę jednym kopnięciem wywa ył wrota i wturlał się do środka, uskakując natychmiast do ciemnego kąta. Podniósł się z klęczek i zamrugał gwałtownie, by przyzwyczaić oczy do panujących ciemności. Giles zawołał: - Nie, drogi ksią ę, wiem, e masz broń. Tylko spróbuj jej u yć, to zabiję Brandy. Widzisz, przystawiłem pistolet do jej skroni. Rzuć broń w moim kierunku. Ian poczuł cię ar pora ki