Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Dżyryd też w puściźmie mi
został lekki,
płytki, z pancerza i piersi pod pancerzem szyderca, a do tego i handżar u minie,
zimny jak
wąż, śmiertelny jak wąż, ale bez dzwonków, i jak wąż ostrzegać nie raczy.
Huryso, czy dosyć
na jednego wroga? A teraz powtórzmy: hetman kozacki, Igor Sahajdaczny Zarucki,
czeka na
swoją panią.
Maryna nie odpowiedziała i słowa; nie wiedzieć skąd, ale przyszło do tego, że
giermek zmusił
ją do milczenia. W jego ruchach, w głosie, w odwadze pełnej urągania się, w
zapale
dziecinnym, w marzeniach wschodnich było coś urocznego — może i ten urok padł na
carowę; nie, żeby dopuścić go miała bliżej siebie, jedno znosi jego mowy i
szały, jak gdyby
upodobała sobie w jego dziwaczności. Kiedy zeszła do zamkowej sali, musiał Agaj-
Han
ustąpić — wyszedł, Zarudkiego żegnając wzrokiem tygrysa. Tajemną została na
zawsze owej
nocy rozmowa. Hetman wyszedł o brzasku, a poznał giermek na jego palcu
pierścień, jeden z
setnych pierścieni carowej.
III
Dzień mroźny z słońcem, które we dwójnasób się iskrzy, z śniegiem, co trzeszczy
pod
zbrojnymi stopy i wewnątrz, i zewnątrz zamku. Moskwa zamek obiegła, nie uznaje
carowej i
wrzeszczy o Władysławie polskim, to o Szujskim, Moskalu, a huczy i burzą wali
się nań
mury. Dwa działa przed bramą strzelają w bramę, w żelazne rygle i zawiasy, lecz
mało dba o
nie brama, jedno zadrży czasem, a potem znów, niewzruszona nad głębokim rowem,
tuli do
piersi most zwodzony, jak olbrzym małego pacholęcia.
A kiedy działa grzmią, strzały w milczeniu przelatują powietrze; kiedy działa
umilkną, na
nowo zaczynają świstać strzały, a wciąż dwie chmury ich, jedna naprzeciwko
drugiej leci, ta
z ulic Kaługi, tamta z murów zamku i z obu gęsta śmierć i rany się sypią.
A zamek dokoła obwiedzion basztami i wałem, u czterech rogów cztery wieże; z
tych
najwyższa w głębi podwórca, otoczona galeriami, schody, z gotyckimi i wschodnimi
ozdoby,
na pół twierdzą, na pół minaretem się wydaje, bo naokoło ścian, jak w kościele,
wydłutowane
świętych postacie i krzyże, i róże, tu i ówdzie znów palmy i półksiężyce, dalej
krużganki z
filarami do zażywania chłodu w lecie, a między nimi rozrzucone baszty, skąd
długo bronić się
można, a gdzieniegdzie występuje przedsionek, na którym sterczą głazy, beczki
smolne,
przeznaczone głowom oblężeńców; sam zaś wierzchołek haftem ze strzelnic
obrąbiony. Lud
wieżę tę „mongolską" nazywa. Na krużganku najwyższego piętra siedzi niewiasta,
otoczna
kilkoma dworzanami. Rysów jej nie znać w odległości, jedno połysk bije od
kosztownej
szaty.
Na murach, gdzie najsroższa walka, gdzie wre niebezpieczeństwo, tam widać męża,
który
uśmiechem rozkoszy go wita. Stąpa jakby w biesiadniczej sali — nie raczył
pancerzem piersi
zasłonić — na kołpaku blacha bardziej świeci jak ozdoba, niż służy za obronę,
ale ile razy
skoczy lub podbieży, sajdak mu zadzwoni na barkach; z niego czasem wyjmuje
strzały i
puszcza łukiem — one celu nigdy nie chybią.
Wszyscy pytają się go o rozkazy, on potrzebą zawiaduje jak gdyby festynem,
urządza roty,
owych posyła dalej, tamtych woła do siebie z twarzą pogodną, z otworzystymi
oczyma.
Jak ryba pluskająca w wodzie, w swoim żywiole, w własnej, kochanej,
przezroczystej wodzie,
tak on wśród krwi pląsa, wąsów pokręcając, podnosząc czoła, witając z
uniesieniem wystrzał
każden, każdy podlot dymu w górę, dowodząc i słowem, i przykładem, zachodząc
wszędzie
drogę śmierci i zmuszając ją do odwrotu, bo tam, gdzie on się ukaże, wnet
rozbite
nieprzyjaciół hufce od drabin, od baszt spadają w rów, aż woda kipi od
spadających ciał.
Tak dnia tego dowództwo sprawował Igor Sahajdaczny Zarucki; czasami spogląda też
ku
wieży, ku pani swojej, pierś nadyma, oczy wyszczerza, zda się na chwilę, iż
zapomniał o
hukach, co grzmią wokoło, o walce, której sam jest częścią — ale to trwa przez
mgnienie oka,
przez jedno bicie serca, potem znowu poruczonej pilnuje obrony. — Mołodźcy
ochoczo go
słuchają; wielu już ich padło, ale reszta nie zważa na braci poległych — o
pogrzebie pomyślą,
kiedy walka minie.
Bitwa cały dzień trwała, a ku wieczorowi pomnożona Moskwa górę brać zaczęła;
uśmiechał
się jeszcze Sahajdaczny, nie już w radości, ale w goryczy męża, który na darmo
roztrwonił
swe siły, który dzielnie się potykał, a nic nie zyskał, który długo jeszcze
bronić się może, ale
wie, że w końcu ulegnie