Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Zwolniwszy bieg skierował maszyng na tg łagodną pochyłość usianą sterczącymi zewsząd odłamkami lodu.
Tutaj dopiero poznał Dima, co to jest jazda wśród lodów. Choć niezbyt trzęsło, ale wszystko przypominało mu kołysanie wielkiego okrgtu na długiej morskiej fali. Tłumaczyło sig to tym, że długość gąsienic chroniła wóz od zapadania w wyboje, a głębokie osadzenie karoserii migdzy wysokimi gąsienicami, przy niskim położeniu środka ciężkości, uniemożliwiało przechylanie się maszyny na boki. Wahając się, jakby zawieszona na sznurach kołyska, kabina była bezpieczna migdzy wielkimi stalowymi taśmami, pełznącymi po nierównym zboczu.
Znakomita maszyna wszystkich zachwyciła. Po godzinie jazdy, gdy wracali do obozu, już z zapalonymi światłami, Karcew zaproponował, by jutro wyruszyć na zbadanie lodowego pola.
Zaraz po powrocie major wziął się do przygotowywania kolacji, w kuchennym zbiorniku skończył się zapas wody i Komarów poprosił Karcewa, by przyniósł śniegu. Z nim poszedł Dima, a z Dima. — Pluton.
1 Amortyzator — urządzenie łagodzące wstrząsy samochodu, gdy jedzie po nierównej drodze, lub samolotu podczas lądowania.
326
Wyszedłszy z kabiny i spojrzawszy na niebo Dima spostrzegł dziwny obłok. Cienki, przeźroczysty muślin o zielonkawopłomienistym kolorze zajmował ćwierć południowej części nieba i nieruchomo wisiał na ciemnym tle. Wielkie, lśniące gwiazdy przeświecały przez obłok jakby czyjeś badawcze oczy spoza woalki. Księżyca jeszcze nie było, słońce dawno już zaszło i Dima nie mógł zrozumieć, skąd bierze się to światło.
¦— Co to za dziwny obłok na niebie — zapytał w końcu Iwana Pawłowicza.
— Gdzie? — podniósł głowę marynarz. — A! To jest zorza północna — wyjaśnił napełniając rondel śniegiem.
— Zorza północna?! — z rozczarowaniem powiedział Dima. — A ja myślałem, że ona inaczej wygląda... piękniej...
— Różnie bywa — odpowiedział Iwan Pawłowicz. — Nie raz jeszcze zobaczysz... Bywają tak piękne zorze polarne, że patrzysz i napatrzyć sig nie możesz.
Rozdział 40 ZNIKNIĘCIE DIMY
W nocy temperatura nagle podniosła się. Zaczął padać ciepły deszcz, ale nad ranem ustał. Niebo było szare, zasnute chmurami. Wóz polarny szybko posuwał się po śnieżnej kaszy. Spod gąsienic tryskały fontanny wody zmieszanej ze śniegiem. Lód był miękki, gąbczasty, nie zdołał zamarznąć tak twardo, jak to bywa zimą i dlatego łatwo podlegał wahaniom temperatury, szczególnie działaniu ciepłego deszczu.
Wóz gniótł i kruszył odłamki lodu, bez trudu wznosił się i spełzał z wysokich zwałów.
Karcew prowadził maszyng na zachód, do skraju lodowego pola. Dima stał koło niego, trzymając sig oparcia fotelu. W górę, w dół... W górę, w dół... Z boku na bok, nieraz pod tak ostrym kątem, że Di-mie robiło sig nieswojo.
327
W końcu to monotonne kołysanie znużyło Dimę, zdecydował się usiąść koło Komarowa na miękkiej kanapie, by dać odpoczynek zmęczonym nogom.
W tym momencie maszyna weszła na grzbiet zwału i Karcew, wyłączywszy motory, powiedział:
— Spójrz, Dima, przed siebie na lewo... Niedźwiedzia rodzina...
— Gdzie? Gdzie? ¦— zatrząsł się Dima.
— Tam! Trzy żółtawe plamy. Koło wysokiego zwału podobnego do katedry. Stoją nieruchomo i patrzą w naszą stronę.
Trzy plamy nagle spłynęły w dół i znikły za zwałami lodowymi.
— Widzę! Widzę! ¦— zawołał Dima. — Ach, już nie widać. Uciekły, zlękły się na3?
— Uciekają -— odpowiedział Karcew. — To niedźwiedzica z małymi. Gdy niedźwiedzica ma małe, jest bardzo ostrożna. O! Znów je widać...
Za zwałami, na których Karcew przed chwilą spostrzegł zwierzęta, daleko na południe i zachód ciągnęło się otwarte, równe pole pokryte jaśniejszym i jakby mniej grząskim śniegiem. Na tej płaszczyźnie Dima wyraźnie rozróżniał olbrzymią niedźwiedzicę biegnącą drobnym kłusem na południe i dwa niedźwiadki toczące się niby puszyste kule za matką. Małe nie nadążały i niedźwiedzica od czasu do czasu zatrzymywała się czekając na nie. Czasami popchnęła głową to jedno, to drugie i znów wybiegała naprzód.
Nagłe niedźwiedzica stanęła, cofnęła się nieco i poczęła uważnie badać śnieg pod nogami. Potem z nieco opuszczoną głową, widocznie węsząc, powoli poszła w prawo, potem w lewo i wróciła w towarzystwie nie odstępujących ją niedźwiadków na poprzednie miejsce. Tutaj raz jeszcze spojrzała na zwały, na wóz polarny i, widać, powzięła decyzję.
Ostrożnie uszedłszy kilkanaście kroków, wciąż w kierunku południowym, niedźwiedzica nagle położyła się na śniegu, rozpłaszczyła się na nim rozrzuciwszy po bokach swe grube łapy i powoli poczęła pełznąć. Niedźwiadki chwilę stały nieruchomo, wyciągnąwszy pyszczki i uważnie śledząc ruchy matki. Potem razem, jak na komendę, położyły się i również rozłożywszy łapy zaczęły szybko czołgać się za matką.
Dima nie mógł powstrzymać się od śmiechu ¦— tak pocieszne były ruchy niedźwiadków. Widocznie bały się, że matka zanadto oddali się
328
od nich, więc się spieszyły. Ale nie miały jeszcze wprawy i dlatego lazły śmiesznie jak żaby.
— Dlaczego one pełzną, Iwanie Pawłowiczu? •— zapytał śmiejąc się Dima.
— Niedźwiedzica poczuła pod śniegiem cienki lód