Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Miller rozparł się na wygodnym, skórzanym siedzeniu swego jaguara i zapalił roth-handla, mocnego papierosa bez filtra, o odrażającym zapachu - to kolejna rzecz, którą matka miała za złe sprawiającemu jej zawód synowi.
Człowieka zawsze intryguje, co by było, gdyby... lub też... gdyby nie. Zazwyczaj ta gimnastyka umysłowa nie przynosi żadnego pożytku, ponieważ to, co by się mogło wydarzyć, jest jedną wielką niewiadomą. Można jednak z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że gdyby tej nocy Miller nie słuchał radia, nie tkwiłby na poboczu przez pół godziny. Nie zauważyłby też karetki pogotowia, nie dowiedział się
0 Salomonie Tauberze czy Eduardzie Roschmannie, i czterdzieści miesięcy później państwo Izrael prawdopodobnie przestałoby istnieć.
Nie wyłączając radia dopalił papierosa, odkręcił szybę i wyrzucił niedopałek. Nacisnął guzik i 3,8-litrowy silnik jaguara XK 150S pod długą pochyłą maską zawył niczym złe zwierzę usiłujące wydostać się z klatki, przechodząc po chwili w normalny spokojny pomruk. Miller mignął światłami reflektorów, sprawdził, czy z tyłu nic nie nadjeżdża,
1 włączył się w rosnący strumień samochodów na drodze z Osdorf.
Dojechał aż do świateł przy Stresemannstrasse i kiedy zatrzymał się na czerwonym, usłyszał za sobą wycie karetki. Minęła go z lewej na sygnale, którego dźwięk to opadał, to się wznosił, i nim wjechała na skrzyżowanie na czerwonym świetle, nieznacznie zwolniła, po czym przemknęła Millerowi tuż przed nosem, skręcając w prawo w Daimler-strasse. Dziennikarz zareagował odruchowo. Wcisnął sprzęgło i jaguar pognał w odległości dwudziestu metrów za karetką.
Po chwili już żałował, że nie pojechał prosto do domu. Prawdopodobnie to nic ważnego, choć z drugiej strony - nigdy nie wiadomo. Karetka zawsze oznacza jakieś kłopoty, a kłopoty to być może artykuł, zwłaszcza jeśli na miejscu jesteś pierwszy, a cała sprawa wyjaśnia się, zanim jeszcze dotrą dziennikarze z redakcji. Jakaś duża kraksa na drodze, ogromny pożar na przystani albo w budynku, gdzie uwięzione są dzieci. Wszystko może się zdarzyć. W skrytce samochodu Miller zawsze woził małą Jashicę z lampą błyskową, ponieważ trudno przewidzieć, co się człowiekowi przytrafi.
Znał faceta, który 6 lutego 1958 roku znalazł się na lotnisku w Monachium i tak się złożyło, że samolot, na którego pokładzie lecieli piłkarze Manchester United, rozbił się dosłownie kilkaset metrów od miejsca, gdzie stał. Facet ten nie był nawet zawodowym fotografem, po prostu wyjął aparat, który zabrał ze sobą na narty, i jako pierwszy i jedyny zrobił zdjęcia płonącego samolotu. Od magazynów ilustrowanych zainkasował za nie ponad pięćdziesiąt tysięcy marek.
Minąwszy stację kolejową w Altonie, karetka wcisnęła się w labirynt wąskich, zapuszczonych uliczek, pędząc w stronę rzeki. Kierowca karetki, mercedesa o wysokim dachu i spłaszczonym przedzie, z pewnością dobrze znał Hamburg i świetnie prowadził. Mimo większego przyspieszenia i sztywnego zawieszenia jaguara Miller czuł, jak tylne koła samochodu ślizgają się na wilgotnej po deszczu kostce.
Miller minął z dużą prędkością sklep Mencka z częściami samochodowymi i dwie uliczki dalej znalazł odpowiedź na nurtujące go pytanie. Karetka wjechała w brudną, zaniedbaną uliczkę, słabo oświetloną i ponurą w zacinającym deszczu ze śniegiem, przy której stały rozsypujące się bloki mieszkalne i czynszowe domy. Zatrzymała się przed jednym z nich, gdzie podjechał już wóz policyjny; jego wirujące niebieskie światło na dachu rzucało smugi upiornej łuny na twarze przechodniów, którzy tłoczyli się przed wejściem do budynku.
Krzepki sierżant policji w pelerynie wykrzykiwał do tłumu, żeby się cofnął i zrobił miejsce dla karetki. W powstałą lukę wślizgnął się mercedes. Kierowca i sanitariusz wyszli z szoferki, podbiegli do tylnych drzwi samochodu i wyciągnęli puste nosze. Zamieniwszy kilka słów z sierżantem, pospieszyli na górę.
Miller zaparkował jaguara przy przeciwległym krawężniku jakieś dwadzieścia metrów dalej. Patrzył zdziwiony. Nie było żadnego wypadku ani pożaru, ani też uwięzionych w płonącym domu dzieci. Pewnie ktoś miał atak serca. Wysiadł z samochodu i podszedł w stronę tłumu, który sierżant usiłował odeprzeć utrzymując w półkolu wokół drzwi.
- Czy mogę wejść na górę? - zapytał.
- Oczywiście, że nie. Nic tam po panu.
- Jestem dziennikarzem - powiedział Miller pokazując hambur-ską legitymację prasową.
- A ja policjantem. Nikomu nie wolno wchodzić. Schody są za wąskie i niezbyt bezpieczne. Poza tym zaraz zejdą ci z karetki.
Był to potężny mężczyzna mierzący około metra osiemdziesięciu: stojąc w pelerynie i rozpościerając szeroko ramiona, by powstrzymać napierający tłum, przypominał wrota do stodoły, których nie sposób otworzyć.
- A co się tam stało?
- Nie wolno mi składać żadnych oświadczeń. Może się pan dowiedzieć później na posterunku.
Mężczyzna w cywilnym ubraniu zszedł po schodach na chodnik. Wirujące światło na dachu policyjnego volkswagena omiotło jego twarz i wtedy Miller go rozpoznał. Razem chodzili do szkoły średniej w Hamburgu. Mężczyzna był młodszym inspektorem policji przydzielonym do służby na głównym posterunku w Altonie.
- Cześć, Karl.
Na dźwięk swego imienia inspektor odwrócił się i badawczo przyjrzał tłumowi za plecami sierżanta. W smudze światła padającego z dachu policyjnego samochodu zauważył Millera i uniósł prawą dłoń. Twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech, po części przyjacielski, po części zdradzający rozdrażnienie.
- W porządku - skinął na sierżanta. - Facet jest raczej nieszkodliwy.
Sierżant opuścił rękę i Miller błyskawicznie prześlizgnął się obok niego. Uścisnął dłoń Brandtowi.
- Co ty tu robisz? - spytał inspektor.
- Jechałem za karetką.
- Jak hiena, co? Czym się ostatnio zajmujesz?
- Tym co zawsze. Pisuję dorywczo.
- Z tego, co widzę, nieźle ci się powodzi. Raz po raz natrafiam na twoje nazwisko w magazynach.
- Takie już życie. Słyszałeś o Kennedym?
- Tak. A niech to cholera! Pewnie teraz wywracają całe Dallas do góry nogami. Dobrze, że to nie mój rejon.
Miller skinął w kierunku słabo oświetlonej sieni, gdzie mała goła żarówka rzucała żółty blask na odłażącą tapetę.
- Samobójstwo. Facet otruł się gazem. Sąsiedzi poczuli, jak wydobywa się spod drzwi, i wezwali nas. Dobrze, że nikt nie zapalił zapałki. Wszędzie cuchnęło jak cholera.
- Może to jakiś gwiazdor filmowy, co? - zapytał Miller.
- Jasne. Mieszkają w takich miejscach jak to. Nie. To jakiś staruszek