Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
No i zorientować się w kwestii pól minowych
– najlepiej
wypytując tych, którzy je stawiali. Nasz batalion dostał spory obszar, a siły
miał takie sobie, więc
oficerów brakowało i poleciał podoficer z trzema szeregowymi. Żaniec, Lipko,
Nowicki
i Bigosiak.
– Roman? – Pobladła. – Był tam?
– Pamiętaj, że miał wtedy trochę mniej lat. W każdym razie był w najgorszym
wieku i w
największej potrzebie, a nie miał z kim iść do łóżka.
– Po co mi to mówisz?
– Nie usprawiedliwiam ich, ale trochę rozumiem. Faceci są tak zrobieni, nic na
to nie
poradzimy. Dowództwo dało Żańcowi praktycznie nieograniczony czas na zbadanie
terenu,
a Sułtan wódkę, skręty i pieczonego dzika. No i panienki. Byli już pijani, kiedy
zaproponował
was.
– Nas? – Wiedziała prawie na pewno, ale i tak nią wstrząsnęło. – To znaczy...
byłam tam
jako...?
– Wtedy już tak. Nowicki to trochę nie ta liga co pozostali. Studiował, jest
inteligentny, teraz
to wzorowy mąż i ojciec... Wzbraniał się, wykręcał, jak mógł, tłumaczył, że z
dziwkami to nie
on, że AIDS... Tamtym zależało na każdym dniu zwłoki, Żańcowi na zbudowaniu
solidarności
grupy, Sułtan zasnął na stole... I tak jakoś się porobiło, że zaproponowali
chłopakowi
gwarantowany, stuprocentowo pewny towar. I to najwyższej klasy. – Przyglądała mi
się wielkimi
oczyma, nie oddychając. – Zrobiliśmy testy. Nie ma cienia wątpliwości: Ola jest
jego. Kazał
powiedzieć...
– Jego? Jest jej ojcem? – Widziałem, jak tępy ból zastygły w jej oczach
rozlatuje się na
strzępy, rozsadzony trwożliwą, lecz pęczniejącą gwałtownie nadzieją. – To
znaczy... jego
szpik...?
– Pasuje. – Napiąłem mięśnie dłoni, ratując ją przed zgnieceniem. Nie zdziwiłbym
się,
widząc krew płynącą rurką kroplówki w górę. – To znaczy: pasował. Mówiłem ci:
jest dobrze.
Ten mundur, przywrócenie do służby to tylko dodatek. Powiedziałem facetom z
ministerstwa, że
będziemy trzymać gęby na kłódkę tylko pod jednym warunkiem: że załatwią Oli
kurację. I poszło
jak z płatka. Forsę wzięli z moich zaległych poborów, uzbierało się tego przez
tyle lat, a dawca
był idealny i pod ręką.
– Zrobią jej przeszczep?! – Krew ku butelce nie popłynęła, ale tym razem nie
udało mi się jej
powstrzymać. Usiadła jak pchnięta sprężyną, wyrwała mi dłoń, chwyciła oburącz za
ramiona.
– Uspokój się, dziewczyno! Już po wszystkim. Poszło gładko, lekarze są jak
najlepszej myśli.
– Chcę ją zobaczyć – prawie mną potrząsnęła. – Słyszysz?
– Zobaczysz. Słowo. Jest teraz z moimi rodzicami, trochę to potrwa, ale jutro...
No, uspokój
się. Jest cała i właściwie zdrowa. Trochę popłakuje po nocach, ale nie bardzo,
bo jej wmawiamy,
że lada dzień mama będzie na chodzie i się z nią spotka.
– Nie mogę uwierzyć – powiedziała w końcu zduszonym głosem.
– Jak w bajce, co? Wystarczyło zaszantażować naszą kochaną władzę. –
Spoważniałem
i dodałem ciszej: – Mieliśmy szczęście. Ci, co w tym siedzieli, mieli dość
krótkie ręce, ale nie aż
tak, by nie stać ich było na zorganizowanie Oli przeszczepu. Lekarze ci tego
chyba nie
powiedzieli, ale w jej przypadku wymagana była daleko idąca zgodność tkanek
między nią
a dawcą. Niewiele z tego zrozumiałem, tyle tylko, że trudno byłoby znaleźć
właściwy szpik poza
rodziną, nawet gdyby zaangażować naprawdę duże sumy.
– Zaszantażować?
Jej dziecko było przez długi czas bardziej martwe, niż sądziła, a ona nie
skomentowała tego
słowem. Sekunda drętwoty, czerń w oczach – i już była tu, ze mną.
– Ile właściwie pamiętasz z tamtej soboty? Kiedy Milo zaczął wymachiwać
karabinem, nie
bardzo mogłem się tobą...
– Tych żołnierzy jeszcze kojarzę. To Milo do nich strzelał, mam rację? –
Przytaknąłem. –
Później chyba rozmawialiście. Ale potem obudziłam się już tutaj. A końcówka tego
na
Pecinacu... Nie jestem pewna, co było naprawdę.
– Nowicki był naprawdę. To ten, którego Milo nie zastrzelił. Udało mi się go
przekonać.
Twierdzi, że sam nikogo nie zabił, i chyba nie kłamie. Nie zastrzelił nas,
chociaż mógł.
Wyśpiewał wszystko. No i pożyczył radio. Porządne, wojskowe, z szyfratorem.
Mogłem
targować się z Olszewskim, nie wychylając nosa poza Pecinac.
– To on kazał do nas strzelać?
– Tak. To znaczy... formalnie był w porządku. Trudno mu coś udowodnić. Ewidentne
jest
tylko tuszowanie prawdy, ale za to akurat oficerów się nie karze. Żaniec
zręcznie to rozegrał,
postawił armię przed faktami dokonanymi, a kiedy zginęła Ana, już nie sposób
było się wyplątać
z całej afery. Osobiście uważam, że Olszewski wyczuł, na co się zanosi, kiedy
posłał was do
kliniki