Zgłębianie indiańskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle – najczęściej boli od tego głowa.
Howarda. Wtedy po raz
ostatni zapewne czytałem coś z
entuzjazmem, pomyślałem smutno, kiedy kelner zabierał talerz. —Jak smakował
sztukamięs? — zapytał. —
Jeśli człowiek chce dobrze zjeść, powinien jechać do Wiednia - odpowiedziałem
tonem światowca. Kelner się
uśmiechnął i lekko skłonił. Ciągle jeszcze incognito wychodzę na Ring, który
jest tak samo nierzeczywisty jak
moja przeszłość, moja teraźniejszość, Paul de Kock czy cokolwiek innego.
Krewni Hansa Castorpa, jak w duchu nazwałem młode niemieckie małżeństwo, właśnie
wyjechali. Przez
kilka dni jedliśmy przy jednym stoliku śniadanie, oni, starszy pan z Monachium i
ja. Monachijczyk dostał
kataru, chyba wiedział, że z własnej winy, markotny wpuszczał do nosa krople i
jadł miód. Młodzi przyjechali z
Duisburga, on był inżynierem (podobnie jak Castorp), dziewczyna była piegowata.
Pierwszego dnia przy
śniadaniu bezceremonialnie wzięli moją bułkę i masło i zjedli. Trochę mnie to
speszyło, ale nie chciałem
konfliktu. Następnego dnia przeprosili mnie z uśmiechem; myśleli, że to wspólne.
Pierwszy raz są w Wiedniu,
najwyraźniej miasto ich intryguje. Byli na Czarodziejskim flecie i Wesołej
wdówce. A potem zwiedzali muzea,
oglądali domy, obserwowali ludzi, dziwili się drożyźnie i... — tak, ciągle
jeszcze widocznym śladom
niedalekiej przeszłości. („Ten, kto nie żył przed rewolucją, nie wie, co to
słodycz życia”.) Przy śniadaniu
opowiadają, co widzieli poprzedniego dnia. Jest w nich coś prostackiego i
jednocześnie czarującego, niczym
spryt głupiego Hansa Castorpa, który nawet dla mojego, nieistniejącego zmysłu
pedagogicznego stanowi
wyzwanie. Niemcy odnoszą się do Austriaków jak demokratycznie grubiańscy
Amerykanie do sztywnych i
ironicznych Anglików. Wszędzie słychać, jak narzekają na Niemców. Jak to, pytam,
czyż nie?... - Skądże -
mówi na przykład H. - zawsze byliśmy po przeciwnych stronach: niech pan pomyśli
choćby o czasach na-
poleońskich czy wojnie prusko-austriackiej. - Mnie tymczasem, z typowym dla mnie
uporem, w cichości ducha
przychodzi na myśl Auschwitz. Austria, kiedy zdjęto z niej ciepły kożuch krain
wschodnich, naga, samotna i
zmarznięta, zawsze próbowała się ogrzać w cieple wstrząsanego najrozmaitszymi
gorączkami wielkiego brata.
A teraz powoli przywykła do powstałej przed trzydziestu czterema laty formy (w
dodatku całkiem przyjemnej).
Ale do pełnej tożsamości ciągle jeszcze potrzebuje swego mniej wytwornego, ale
większego i bogatszego
krewniaka, co do którego Austriacy porozumiewają się bez słów. Narody bowiem
mają nie tylko własną
historię, własne społeczeństwo, przemysł i handel, ale także własną psychikę.
(To coś, co marksiści uważali za
„nienaukowe”.) Wiedziałem, że moi Niemcy szykowali się do wyjazdu: ale dzisiaj
akurat zaspałem. Przy
śniadaniu zastałem już tylko ich puste miejsca. Tymczasem nagle otworzyły się
drzwi: już wyjeżdżają, ale nie
chcą bez pożegnania. Jestem wzruszony i zaskoczony. Może pozostanę w ich
pamięci: Wiedeń, a tak, przy
śniadaniu siedział z nami taki węgierski literat, miły, trochę dziwak, starszy
pan zabawnie mówiący po nie-
miecku. Myślę ze spokojem niczym o jednej z możliwych postaci mojego incognito.
A potem linia metra numer 4, Hietzing, kiedy wysiadam, świeci jesienne słońce,
niezdarnie otwieram
puszkę piwa (zachciało mi się pić) i ranię się w palec, leci krew, wiem, nic nie
poradzę, wyjmuję papierową
chusteczkę i przechodzę przez Kennedy Bruck, by od tylu dojść do parku
Schónbrunn. Na skrzyżowaniu widzę
z lewej strony szeroką żółtą fasadę pałacu. A przed wejściem gęsty tłum.
Trawniki, krzewy, wyrafinowane,
pełne melancholii rzeźby, kolumny i sadzawka z łabędziarni toną w męczącym
słońcu. Wszystko kołysze się
wolno, ostrożnie i subtelnie, szeleści bezkresny czas. Wraz ze wszystkimi
wspinam się obok studni Neptuna do
zniszczonych kolumn Glorietty. Wczesny jak na tę porę roku upał męczy mnie, idę
zadyszany. Pod moimi
nogami droga do pałacu tonie we mgle białego kurzu wzniecanego przez niezliczone
stopy; ludzie są wszędzie,
na uliczkach, w parkach, ławkach, czekają, by wejść do pałacu i obejrzeć
cesarską jadalnię, cesarską sień i salę
balową, cesarską sypialnię, najrozmaitsi ludzie: Japończycy, Holendrzy,
Amerykanie, Arabowie i
Australijczycy. Zdumieni przyglądają się czemuś, co już nie istnieje,
niegdysiejszemu Centrum życia, dawno
wypalonej idei. W Schónbrunn brakuje czegoś, a raczej kogoś: cesarza. Z
wysokości Glorietty przypatruję się w
łagodnym świetle słońca, jak ludzka gromada, niczym smutne, oświecone prawnuki
niegdysiejszych pogan,
kłębi się w poszukiwaniu idei, która już dawno przeminęła. Starają się znaleźć
dla niej nowe imię, próbują
utrzymać ją przy życiu: nazywają Europą, która zapewne istniała dopóty, dopóki
nie miała wspólnego
parlamentu. Bezwiednie myślę o moim kraju, o biednych Węgrzech, które teraz
właśnie muszą i właśnie teraz
chcą się do tej Europy przyłączyć